Deklaracja udziału w zajęciach MDK
PÓŁKOLONIE Z MDK - LATO 2016

  MENU






    
 
 

  Nowe kalendarium Mieczysława Kozara-Słobódzkiego

W PUŁKU ARTYLERII POLSKIEJ W GÓRZE KALWARII

Rodowód pułku związany jest jednoznacznie z powstaniem artylerii Legionów. Kpt. Ottokar Brzoza-Brzezina, wykonując polecenie Józefa Piłsudskiego, już 27 sierpnia 1914 zorganizował oddział artylerii pod nazwą "Kadra Artylerii Legionów Polskich". Liczył on w owym czasie 121 ludzi. 1 września 1914 został przeniesiony do Krakowa, do koszar austriackich w Przegorzałach. Początkowo uzbrojenie podstawowe oddziału stanowiło 20 przestarzałych armat górskich 7 cm M.75 kal. 66 mm. W wyniku nieformalnych działań kpt. Brzozy udało się zdobyć pozostałe wyposażenie dla oddziału. 30 września 1914 rozkazem Komendy Legionów utworzono 1 Pułk Artylerii Legionów.
W skład jego wchodziły: I dywizjon – por. Mieczysław Jełowiecki, 1 bateria – por. Karol Nowak, 2 bateria – ppor. Konrad Kosteczki, 3 bateria – ppor. Kasper Wojna,
II dywizjon – kpt. Ottokar Brzoza-Brzezina, 4 bateria – por. Władysław Jaxa-Rożen, 5 bateria – por. Marceli Śniadowski. Pułk wchodził do walki bezpośrednio po sformowaniu poszczególnych pododdziałów. Wspierał walkę piechoty działając dywizjonami a nawet pojedynczymi bateriami.
Baterie kilkakrotnie przechodziły reorganizacje. Po wyczerpaniu nieprodukowanej już amunicji i rozkalibrowaniu większości armat działa zostały wymienione na typowe: 1 bateria - 9 cm armaty polowe wzór 1875/1889. 2 bateria - 3.7 cm działka okopowe, które później przekazała piechocie otrzymując 8 cm armaty polowe wzór 1905, 3 bateria - 8 cm armaty polowe wzór 1905.
W sierpniu 1915 pułk sformował baterię konną, której dowództwo objął por. Edmund Knoll-Kownacki. Bateria ta uczestniczyła m.in. w walkach pod Raśną.
W listopadzie 1915 1 pułk artylerii Legionów po raz pierwszy został zebrany w jednym miejscu i połączony w zwarty oddział. Do lata 1916 stał na pozycjach nad Styrem. Wiosną 1916 przystąpiono do reorganizacji pułku. Rozformowane zostały 3, 5 bateria oraz bateria konna. Z ich składu utworzono trzecie plutony w pozostałych bateriach i sformowano nową 3 baterię. W kwietniu zaczęto organizować dywizjon haubic. Do chwili rozpoczęcia walk zdołano utworzyć 1 baterię.
Organizacja i obsada personalna pułku wiosną 1916:
  8 cm armata polowa wzór 1905
Dowództwo: dowódca pułku – mjr Ottokar Brzoza-Brzezina, dowódca grupy artylerii – kpt. Władysław Jaxa-Rożen, Oddział sztabowy
I Dywizjon Polowy: dowódca dywizjonu – kpt. Marceli Śniadowski
1 bateria – por. Jan Maciej Bold, 2 bateria – por. Włodzimierz Łapinki,II Dywizjon Polowy: dowódca dywizjonu – kpt. Edmund Knoll-Kownacki 3 bateria – por. Aleksander Hertel, 4 bateria – por. Antoni Durski-TrzaskaDywizjon Haubic: dowódca dywizjonu – kpt. Przemysław Barthel de Weydenthal, 1 bateria haubic – por. Kazimierz Schally, 2 bateria haubic – por. Marian Bolesławicz, 4 x Kolumny Amunicyjne, kolumna prowiantowa, warsztaty pułkowe


JAK POWSTAŁA "PIERWSZA BRYGADA"
     „Rozpoczęła się w sierpniu 1914 r., kiedy złożone z ochotników bataliony związków strzeleckich na czele z I kompanią kadrową wkraczały do Kielc. Przed wejściem Polaków z miasta wycofał się syberyjski pułk piechoty wojsk carskich. Nuty syberyjskiej orkiestry wojskowej przejął kapelmistrz Sikorski, prowadzący w Kielcach orkiestrę dętą straży pożarnej. Był wśród nich anonimowy marsz "Przejście przez Morze Czerwone", które to nuty Sikorski oznaczył jako "Marsz nr 10", na pamiątkę carskiego uwięzienia jednego z członków orkiestry w X Pawilonie. Melodię tę strażacy chętnie grywali podczas letnich koncertów miejskim parku.
Po wkroczeniu do Kielc żołnierzy Piłsudskiego cała orkiestra przyłączyła się do legionistów (później była wojskową orkiestrą I Brygady Legionów). W latach 1914-1917 melodia ta spopularyzowała się wśród legionistów i kilkakrotnie próbowano pisać do niej słowa pieśni, które jednak nie przetrwały zbyt długo. Były to anonimowe teksty zaczynające się od słów "Legiony to żebracza nuta" (pieśń znana już w 1915 r.), "Legiony to zwycięska nuta". Śpiewano też na melodię rosyjskiej pieśni rewolucyjnej "Legiony to są Termopile".
     Ostatecznie uznaje się, że wielka polska pieśń patriotyczna, znana jako "My, Pierwsza Brygada", "Marsz Pierwszej Brygady" i "Pierwsza Brygada", ma muzykę rosyjskiego marsza wojskowego "Przejście przez Morze Czerwone" w późniejszym układzie Mieczysława Kozara-Słobódzkiego.
Gwoli ścisłości należy odnotować, iż początkowo uważano melodię "Pierwszej Brygady" za zapożyczoną z popularnej ongiś operetki "Błękitni huzarzy".
Na temat powstania słów "Pierwszej Brygady" krążą dwie wersje. Pierwsza głosi, że pieśń (dwie pierwsze zwrotki i refren) ułożył nocą z 17 na 18 lipca 1917 r., w pociągu wiozącym internowanych legionistów z Modlina do obozu w Szczypiornie 18-letni żołnierz I Brygady Tadeusz Biernacki (1899-1974, wybitny inżynier chemik, zmarły na emigracji w Szwajcarii). Kolejne zwrotki ("O, ile mąk, ile cierpienia", "Krzyczeli, żeśmy stumanieni", "Inaczej się dziś zapatrują", "Dziś nadszedł czas pokwitowania") - jak twierdził - zostały napisane w grudniu 1918 r. w Grodźcu koło Dąbrowy Górniczej w czasie służby w POW.
Druga wersja podaje jako autora Andrzeja Tadeusza Hałacińskiego (1891-1940, zamordowany w Kozielsku) również legionistę, później literata, wcielonego do armii austriackiej, który utrzymywał, iż napisał "Pierwszą Brygadę" (pierwszą zwrotkę wraz z refrenem i zwrotką "Nie chcemy dziś od was uznania") we wrześniu 1917 r. na froncie włoskim w Tyrolu i zaprezentował publicznie w Terlago pod Trydentem. Jeszcze tego samego roku, pozostając pod wpływem lipcowego kryzysu przysięgowego i pełen rozgoryczenia wobec obojętnego społeczeństwa, nadto oburzony atakiem na Komendanta, dopisał nową zwrotkę. Była to dosadna, sformułowana żołnierskim językiem odpowiedź (nie ona weszła potem do wspólnego tekstu, lecz bardzo podobna zwrotka Biernackiego): "Nie chcemy już od was uznania, ni waszych mów, ni waszych łez. Skończyły się dni kołatania do waszych dusz – j…. was pies!".
      Po raz pierwszy całą pieśń, tekst i melodię, opublikowano w Warszawie w roku 1921 nakładem Bronisława Rudzkiego pod tytułem "My, Pierwsza Brygada. Piosenka żołnierska w układzie Mieczysława Kozar-Słobódzkiego".
10 sierpnia 1924 r. na Zjeździe Legionowym w Lublinie Marszałek Józef Piłsudski powiedział: "Dziękuję panom za najdumniejszą pieśń, jaką kiedykolwiek Polska stworzyła". Pod wpływem tych słów, a także specjalnej audiencji w Belwederze, Biernacki jeszcze w sierpniu dodał zwrotkę "Dzisiaj już my jednością silni". Jesienią 1925 r. Hałaciński dopisał ostatnią: "Potrafim dziś dla potomności".
     Sprawę autorstwa pieśni długo rozpatrywało Wojskowe Biuro Historyczne, które dopiero w 1939 r. orzekło, że jest ona wspólnym dziełem (Piłsudski uznawał raczej autorstwo T. Biernackiego). Werdykt ten nie zakończył wieloletniego sporu i do dziś nie jest dla wszystkich przekonujący. Jedno jest wszakże pewne: obu autorów czerpało inspirację z dobrze w Legionach znanego anonimowego utworu, zaczynającego się od słów "Legiony to są Termopile", śpiewanego na melodię rosyjskiej pieśni rewolucyjnej.
      "Pierwsza Brygada" od początku miała trudny żywot - budziła ogromne sprzeciwy w środowisku endeckim, a spory polityczne wokół niej nie gasły. Pozostała pieśnią kombatancką, dumną i rozgoryczoną, gorzką i gniewną. Ale też od początku lat 20. jej popularność nie malała, bez względu na czas historyczny pokoju lub wojny, okoliczności polityczne i obowiązujący ustrój.
Źródła: Wacław Panek, Polski śpiewnik narodowy, Poznań 1996;                         
Zbigniew Adriański, Złota księga pieśni polskich, Warszawa 1997;
Adam Roliński, płk Grzegorz Leszczyński

 
 Stosunek Słobódzkiego do „Pierwszej Brygady”   
 /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

- Powiedz mi Mieciu – zapytał trochę niepewnym głosem – dlaczego ty właściwie jakby odcinasz się cały czas od tej sławnej pieśni legionowej – „My Pierwsza Brygada”? Przecież już przed wojną słyszałem nieraz, że kompozytorem tego marszu to właśnie jesteś ty... A tymczasem ile razy natykam się na nuty i słowa tego utworu – to nigdy tam nie są odnotowane ani nazwisko kompozytora ani autora tekstu...?
    - Pan Mieczysław spojrzał na mego ojca z pewnym wyrozumieniem i po chwili namysłu rozpoczął swoją „opowieść”:
    - Wydaje mi się Heniek, że ty chyba nie za bardzo zdajesz sobie sprawę – jak wszystko to – co dotyczy tej pieśni jest niesłychanie i trudne i dość skomplikowane. A może stać się tylko wtedy bardziej jasne gdy sięgnie się do odległego 1914 roku... To w tym pamiętnym roku, w nocy...6 sierpnia – z krakowskich Oleandrów wyrusza w kierunku Słomnik i Miechowa – „pierwsza kompania kadrowa” – licząca 144 ludzi – uformowana przez naszego Komendanta. „Kadrówką” tą dowodził Tadeusz Kasprzycki/późniejszy generał/, który otrzymał od Józefa Piłsudskiego ściśle określone rozkazy i wytyczne jak ma postępować kiedy kompania przekroczy granicę pomiędzy zaborem austriackim a zaborem rosyjskim. Wśród żołnierzy wspomnianej kompanii było co najmniej kilkudziesięciu utalentowanych oficerów. Mieli oni stanąć na czele pułków, które powinny były zostać uformowane spośród licznie i spontanicznie napływających młodych ludzi – żyjących już od wielu lat pod butem Moskala...
      -    Och... nie musisz... mi tego wszystkiego przypominać – „zajęczał” mój ojciec – ja dokładnie pamiętam jak te sprawy wtedy się miały... i co mówili o tym ludzie...                                                                                  
    - Pamiętasz ? To chyba pamiętasz także, że zaraz – kiedy „kadrówka”  dotarła już do Kielc – powstała bardzo popularna i ciągle jeszcze śpiewana przed wojną piosenka zaczynająca się od słów:           
     „Raduje się serce,
      raduje się dusza,                                                   
      gdy pierwsza kadrowa
      na wojenkę rusza...”
    Ale czym innym okazał się tekst piosenki – a czym innym ponura rzeczywistość. Bo niestety nie było czym się radować. Nasi chłopcy natchnieni przez swego Komendanta i opanowani ową niemal „obłędną” ideą o „wybiciu się Polaków na niepodległość” – natknęli się w „Kongresówce” na straszliwy mur obojętności. Zatrzaskiwano przed nimi drzwi i zamykano okiennice, nie udzielano im ani kwater ani prowiantu.
I oczywiście nikt nie zgłaszał się do mającego powstać w „Królestwie” – wojska polskiego. Marzenia Komendanta o mających tu powstać pułkach, które pójdą opanować Warszawę – okazały się mrzonką. A jednocześnie w drużynach strzeleckich/należałem do takiej drużyny od 1910 roku/, które działały na terenie Galicji – zapanowało niesamowite przygnębienie. To był dla nas swego rodzaju wstrząs psychiczny. Obojętność i niechęć społeczeństwa królewieckiego do podjęcia walki narodowo-wyzwoleńczej niweczyły nasze marzenia, podważały wiarę w celowość działań Komendanta. Królewiacy przyzwyczajeni do kacapskiego bata – chronili się przed kompanią kadrową w rosyjskim wojsku. To po prostu było straszne i wprost nie do zniesienia...dla nas młodych i szlachetnych, gotowych do złożenia najwyższych ofiar dla ojczyzny... „

Odzyskanie niepodległości w „Lager Jabłonna” w
Legionowie.


11 listopada 1918r. w wagonie kolejowym w lasku w Compiegne podpisany został akt kapitulacji Niemiec i tym samym I wojna światowa została skończona. W dniu tym ustała kuratela okupacyjna Niemiec i Austro–Węgier na terenie Królestwa Polskiego i Galicji.
Również w tym dniu Rada Regencyjna przekazała Piłsudskiemu naczelne dowództwo nad tworzącym się wojskiem. Tego też dnia, po pertraktacjach marszałka z Centralną radą żołnierską wojska niemieckie zaczęły się wycofywać z Królestwa Polski (zakończyły to 19 listopada).W Warszawie i na ulicach innych miast Polski rozbrajano żołnierzy niemieckich i austriackich oraz świętowano odzyskanie niepodległości. Rozbrajanie Niemców od razu nie było takie proste. Dla przykłady w nocy z 10 na 11 listopada tłum zaatakował kasyno prezydium policji w ratuszu przy Placu Teatralnym w celu rozbrojenia władz policji niemieckiej tam zgromadzonych, doszło do wymiany ognia, sytuację opanowano dopiero po odsieczy oddziału aspirantów oficerskich z Jabłonny.
Co w tym czasie działo się w Wieliszewie i jego najbliższych okolicach?
Zacznijmy od obecnego Legionowa. Dzięki pracom badawczym i publikacjom Pana Jacka Szczepańskiego, Prezesa Towarzystwa Przyjaciół Legionowa, możemy dzisiaj poznać historie tamtych czasów ówczesnej Jabłonny Nowej a od 1919r. Legionowa. Po wycofaniu się Rosjan z nazywanego przez nich „Obozu Feldmarszałka Hurki”, od nazwiska zwycięskiego dowódcy w wojnie z Turcją i byłego warszawskiego generała gubernatora (1883-1894), czyli obecnego Legionowa w sierpniu 1915r. pozostawione koszary zajęły rezerwowe wojska niemieckie Infanterie Ersatz Trupie Warschau. W czasie I wojny światowej koszary nosiły już nazwę „Lager Jabłonna”.
W listopadzie 1918r. stacjonowało w nich 2-3 tys. żołnierzy niemieckich, zgrupowanych w czterech batalionach, szkolących się przed wyruszeniem na front. Dysponowali oni wszelkiego rodzaju bronią ręczną, ciężkimi karabinami maszynowymi a nawet miotaczami min. Tak silnie uzbrojony garnizon, 11 listopada 1918r. zaatakowała kompania Polskiej Organizacji Wojskowej, licząca niespełna stu ochotników. Pochodzili oni z okolicznych wsi
Oddziałem dowodził pochodzący z Chotomowa Polikarp Wróblewski ps. „Wyrwa”. Po potyczce, w której zginął Stefan Gawryszewski ochotnik POW, Niemcy podpisali akt kapitulacji 14 listopada i w tym też dniu pierwszy kolejowy transport okupantów opuścił koszary. Wróblewski wspomina „16 listopada przyjechał z Komendy Głównej Wojska Polskiego w mundurze artylerii Legionów kpt. Kozar Słobódzki z pismem, że obejmuje dowództwo nad naszymi ludźmi na terenie koszar. 17 listopada zostałem wezwany do Sztabu Głównego do płk. Wacława Stachiewicza. W obecności komendanta Obwodu Praskiego Kazimierza Surdykowskiego zdałem raport z rozbrojenia Niemców i zajęcia koszar w Nowej Jabłonnie.” Dalej w „Roczniku Legionowskim” możemy przeczytać że Mieczysław Kozar Słobódzki jako pierwszy oficjalny komendant garnizonu w Jabłonnie przygotował koszary do przyjęcia pierwszych kadr peowiackich, które zaczęły napływać do Jabłonny od połowy listopada 1918 r. Byli to głównie ochotnicy z Warszawy i okolic, z Sochaczewa, Pruszkowa, Skierniewic i Tłuszcza. 2 tysiące peowiaków przyjechało z okolic Kalisza, Sieradza, Słupcy oraz Konina. Pod koniec listopada, komendę nad oddziałami POW objął generał Kazimierz Sosnkowski. Z inicjatywy jego, ppłk. Stanisława Burchardta Bukackiego i kpt. Jana Kruszewskiego utworzono w Jabłonnie, liczący około 2,5 tysiąca żołnierzy „Obóz Ćwiczebny Jabłonna” pod dowództwem kpt. Stanisława „Młota” Parczyńskiego. Formowano tam regularne bataliony piechoty, pochodzące z ochotników POW. 

Piosenka „Białe Róże”
     "Białe róże" - bardziej znane jako "Rozkwitały pąki białych róż". Piosenka powstała około roku 1918. Autorem słów był Kazimierz Wroczyński (1883-1957), poeta, dramaturg, dyrektor kabaretu "Czarny Kot". Napisał on kilka zwrotek wraz z Janem Emilem Landau (1890-1972). Po nim anonimowi autorzy dopisywali następne. Muzykę skomponował Mieczysław "Kozar" Słobódzki (1884-1965), kompozytor, twórca m.in. melodii "Maszerują chłopcy, maszerują", "Bajki" oraz "Piosenki o Świdnicy". Istnieje kilka odmian melodii i tekstu. Zależnie od miejsca i środowiska śpiewano: "Tam nad jarem (pod Lwowem, nad Dźwiną, nad Niemnem), gdzie na wojence padł...". Pieśń była bardzo popularna w latach międzywojennych i w czasie II wojny światowej. Na jej melodię powstało wiele piosenek.
Źródło:
http://www.dziennik.krakow.pl/pl/aktualnosci/kultura/296198-na-polska-nute.html

Barbara Palme o pobycie w Warszawie(wywiad Z. Curyla z B. Palme w dniu 14 marca 2009 r. w Koszalinie)

   „… Bardzo bogaty twórczo okres międzywojenny w Warszawie Ojciec utrzymywał kontakty z Tuwimem, Slonimskim. Zachowała się dedykacja starego Rudzkiego na tej wielkiej fotografii, bo stary Rudzki miał zakład fotograficzny w Warszawie. To był przyjaciel ojca, a Kazio Rudzki to był taki syn chrzestny ojca i taki podopieczny. Ojciec był chrzestnym Kazimierza Rudzkiego. Kazio był nawet na pogrzebie. W tym czasie jak ja pamiętam to ciągle grał. Ale pamiętam niewiele, bo ja byłam „gówniarz”, to ja się tym nie interesowałam. Ciągle grał…”
    

 

 

Mieczysław Kozar – Słobódzki z wydawcą Kazimierzem Rudzkim

  

 

"… W Warszawie wytworzył się taki dość nietypowy układ, Legioniści w tym czasie często zmieniali żony… jak się zeszli z moją mamą to już mieszkał u nas, to znaczy na Polnej, ale dochodził do pierwszej żony. Pamiętam, że byłam taka „merda” jeszcze i poszłam z tą moją przyrodnią siostrą Ewą na pogrzeb pierwszej żony ojca. Oczywiście bez wiedzy matki, bo moja mama tego nie tolerowała, ale Ewa mnie brała i chodziłyśmy do tamtej mamy. Może to robiła mojej mamie na złość? Nie wiem… W każdym razie tamta pani była dla mnie bardzo miła i ja ją lubiłam i na pogrzebie też byłam… Mieszkaliśmy na ulicy Polnej 7: ja z rodzicami, a Ewa ze swoją matką mieszkały na Senatorskiej 22. My tuż przy politechnice, prawie… Dom przepełniony był tą atmosferą legionów i Piłsudskiego. Ciągle się przewijali znajomi…. Mieliśmy nawet takie zdjęcie Piłsudskiego z Wieniawą z  autografem Marszałka, ale ktoś to podprowadził. Ktoś z moich znajomych. Ja pokazywałam zdjęcia i ktoś je podpatrzył. I książkę miał z dedykacją. To znaczy to było wspólne dzieło marszałka Tuchaczewskiego i Józefa Piłsudskiego na temat kampanii 20 roku. I był cały, no powiedzmy 100 stron Tuchaczewskiego jak on przeprowadza atak, jak zamierzał, jak co i do tego jakby koreferat Piłsudskiego jak on polemizował z nim. To było „fajne”…” . Ojciec miał dobry stosunek do ludzi, Był pogodny. Był bardzo fajnym facetem. Ja byłam od dziecka z ojcem związana. Myśmy byli znani w Warszawie. Pamiętam, że ojciec ze mną, takim małym „gówniarzem”, na przykład do kawiarni na randki przychodził z jakąś swoją aktualną... Dzidziuś sobie rąbał jakąś czekoladę czy coś, a tatuś rozmawiał z panią. Etos legionisty, to mu otwierał wszystkie salony…Te młode panie to lubiły go bardzo, zwłaszcza te młodsze o trzydzieści lat… Miał bujne życie, to fakt … Chodziłam z nim na jego randki, znałam jego różne panienki… Ale, dla matki był bardzo dobry, nigdy nie żałował grosza, nigdy nie robił piekła i jak ktoś marudził, on najwyżej wychodził z domu. Nigdy nie było żadnych awantur, takich żebym ja… a przez ścianę miałam z rodzicami pokój i szklane drzwi, więc ja bym to musiała słyszeć… Nigdy. Miał zawsze dobry stosunek do żony…
 

Antykwariat Polskiej Muzyki - Różni wykonawcy "CO NAM ZOSTAŁO Z TAMTYCH LAT? Lata trzydzieste XX wieku. Piosenki Juliana Tuwima."

Autorzy i artyści scen kabaretowych przedwojennej Warszawy udowodnili, że małe piosenki mogą być też wielką sztuką. Do Warszawy zjechali w XX wieku utalentowani młodzi panowie: z Łodzi w roku 1916 - Julian Tuwim, ze Lwowa - Marian Hemar w 1924 roku, w tym samym roku odwiedził Warszawę Fryderyk Jarosy z rosyjskim kabaretem "Sinaja ptica" i... został. Autorzy warszawscy też znakomici: Jerzy Jurandot, Konrad Tom,  Antoni Słonimski. Jan Brzechwa wspominał: "W roku 1918 wróciłem z Rosji. Poznałem Tuwima. Był najzdolniejszym i najpłodniejszym dostawcą repertuaru dla kabaretów literackich. Niewyczerpany w pomysłowości i dowcipie poeta - liryk potrafił dla potrzeb sceny zmienić się w poetę-kpiarza, humorystę i niezrównanego kalamburzystę." Pisał teksty dla konkretnych artystów - wielkie piosenki Tuwima interpretuje na płycie Hanka Ordonówna: "Miłość ci wszystko wybaczy", "Na pierwszy znak", "Książę", "Stara piosenka", "Ja śpiewam piosenki". Wspaniały tekst do "Kniaginiuszki" nie ma sobie równych dzięki interpretacji Ordonki. Artykuły prasowe ukazują się często p.t. "Ordonka - Kniaginiuszka". Piosenki Juliana Tuwima były przebojami. Pisał teksty dla lekkiej muzy jako "Oldlen", "Tuvin", "Wim", "J. Wim", "Dr. Pietraszek", dlatego odkrycie ,że : "Co nam zostało z tych lat"- napisał Tuwim -  budzi zdziwienie. Ulubionym przebojem miłośników dawnej piosenki jest liryczny "Pokoik na Hożej". Pisał skecze, monologi dla Adolfa Dymszy, Ludwika Lawińskiego, Kazimerza Krukowskiego i teksty piosenek dla teatrzyków i dla filmu. Oklaskiwano jego utwory w takich kabaretach jak: "Czarny Kot", "Miraż", "Qui pro Quo", "Banda", "Cyganeria", "Cyrulik Warszawski". Emigrant Fryderyk Jarosy powie po latach w Londynie: "To był szczyt kabaretu literackiego i drugiego z takimi talentami i w takiej atmosferze nie było wtedy w całej Europie." Na naszej płycie ulubioną przez pokolenia piosenkę Bajk, do której muzykę napisał Mieczysław Kozar - Słobódzki (kompozytor popularnej piosenki "Rozkwitają pąki białych róż") śpiewa powojenny piosenkarz Jerzy Sidorowicz. Płyta nagrana w latach trzydziestych nie zawierała całego, trzyzwrotkowego tekstu. Dla poety Łodzianina gra Łódzka Orkiestra Mandolinistów Edwarda Ciukszy.
Lista utworów:                
23. BAJKI  - piosenka (muz.Mieczysław Kozar - Słobudzki) Jerzy Sidorowicz z ork. Mandolinstów Edwarda Ciukszy, Polskie Nagrania XL 538, 1969
Źródło: http://www.4evermusic.pl/artysci/10/dyskografia/12

Barbara Palme
O pobycie w Pionkach, Garbatce i wywózce na „roboty” do Niemiec. (wywiad Z. Curyla z B. Palme w dniu 14 marca 2009 r. w Koszalinie)
      „… Ojciec był całe życie pracownikiem „dwójki” a nie mógł już oficjalnie występować jako pracownik „II Oddziału Wojska Polskiego” tylko zawsze gdzieś pracował, no, i tam był dyrektorem Gimnazjum w Tomaszowie. Ja tam chodziłam do przedstępnej klasy, czyli miałam pięć lat. Znaczy był rok `29… i stamtąd właśnie przenieśli go do Pionek. Pionek, które były taką enklawą absolutną, ale tam było życie, … kochany …. Tam było życie!!! Taka enklawa: basen pływacki, korty tenisowe, kino, gdzie program zmieniali dwa razy w tygodniu, seanse: od 16 dla młodzieży, od 20 dla dorosłych, kasyno urzędnicze, kasyno pracownicze, nawet.. Ci … Robotnicy mieli swoje kasyno, swoją dzielnicę bardzo pięknych domków. Ja nie wiem jak to dziś wygląda, ale wtedy to była, …no wie Pan, cudowna enklawa. A Garbata, to dziura, taka letniskowa dla Radomia. Takie willowe domki, i wiocha dalej. Ale Garbata to taki smutniejszy okres, bo to był głód, brud nędza, mama chodziła z plecakiem po kartofle na wieś w zamian za jakiś tam kolczyk, czy coś, ….to już nie było, fajne….”
–  Ojciec był w „dwójce” to wiecie przecież, i z ramienia „dwójki” był w fabryce prochu w Pionkach. To było kilka ładnych lat, bo ja tam zaczęłam od czwartej klasy szkoły podstawowej, i skończyłam jak wybuchła wojna. Bo Pionki przecież, od razu zamknęli, myśmy mieszkami na wytwórni. Myśmy się przenieśli do Garbatki. Śliczna, piękna miejscowość na trasie Radom –Dęblin, ale już bliżej Dęblina, i tam mama dostała klucze od znajomych, którzy uciekli do Anglii, taki domek, letni domek, gdzie się paliło w takich piecykach żelaznych, ale duży piękny ogród, drzewa owocowe, nooo… Miałam wtedy te 15 lat, to mi się bardzo podobało. Ale potem Ewa Wysoka stwierdziła, że jak ja będę siedziała na tej wiosce, to zgłupieje całkiem, wzięła mnie za łeb i wywiozła do siebie do Warszawy. Jej mąż był w oflagu. On siedział w oflagu VIIA. Myśmy w dwie mieszkały, razem z Ewa w Warszawie. Z tą wywózką to było tak, że ja wyszłam do koleżanki trzy domy dalej, też na …. Myśmy mieszkały … ona na Filtrowej, a my za rogiem. Ja bardzo często po godzinie policyjnej, wyjrzałam, nie ma nikogo … myk! a tym razem myknęłam te dwa domy, ale w bramie byli żandarmi. I mnie zwinęli. Ja się nawet nie przejęłam, bo to się zdarzało, że sprawdzili, ale miałam fałszywą kartę pracy, i mnie od razu, wtedy już nie widziałam Ewy, ani nikogo, tylko prze kogoś tam dałam znać, co się stało. I mnie wywieźli wtedy, to był rok `43, przełom marzec/kwiecień. Natomiast Ewa uciekła przez zieloną granicę w czterdziestym… Po powstaniu, przez Pruszków dostała się do Krakowa, gdzieś tam u kogoś mieszkała i potem przez zieloną granicę dotarła do Murnau do Oflagu. I wrócili do Polski parę miesięcy przede mną, znaczy ja wróciłam już w `47 a oni w grudniu `46 z malutkim Tomkiem. I Janek od razu tam już osiadł. Tomek się urodził jeszcze w Regensburgu. Wszystko to poplątane, cała rodzina, jak ja mówiłam zawsze, poplątana…”

W Pionkach
Kilka lat temu znany historyk, a obecnie między innymi pracownik Instytutu Pamięci Narodowej profesor Marek Wierzbicki podczas promocji pierwszego tomu „Szkiców z dziejów Pionek” zadał dość retoryczne pytanie – Dlaczego do międzywojennych Pionek przyjeżdżała ówczesna elita intelektualna, kulturalna i polityczna II Rzeczpospolitej? Co było powodem, że wybitni technicy, inżynierowie z dalekich zakątków naszego kraju decydowali się na stały lub czasowy pobyt w naszym mieście? To połączone pytanie nadal jest aktualne. Wiadomo. Tu była Państwowa Wytwórnia Prochu. To tu, w naszym mieście potrzebne były kadry i światłe umysły. To tu w końcu w małej miejscowości położonej w środku gęstych lasów była praca. I to praca nie tylko dobrze płatna, ale dająca możliwości rozwoju i awansu zawodowego. Przybywali, więc ludzie, aby w naszym mieście znaleźć swój dom. Swoją rodzinną przystań. Po wojnie również nasze miasto było świadkiem ludnościowej migracji. Przyjeżdżali do nas, ale także i wyjeżdżali ci, którzy tu przyszli na świat, aby dać swoją wiedzę i umiejętności tam, gdzie była ona niezbędna. Takie nazwiska z pionkowskim rodowodem jak Piaseczny, Mitan, Czuraj, Szwed znamy wszyscy. Nie o nich, więc będzie niniejszy materiał. W tej skromne publikacji skupimy się na tych często dziś zapomnianych osobowościach, które na swojej życiowej drodze z różnych powodów zetknęły się z naszym miastem. Kto dziś, bowiem może cokolwiek powiedzieć temat Mieczysława Kozar – Słobódzkiego? A to przecież on skomponował muzykę do takich słynnych pieśni jak „Maszerują chłopcy, maszerują” i „Rozkwitały pąki białych róż”. A co on miał wspólnego z Pionkami? Urodził się przecież w Chocimiu a zmarł w Świdnicy. A jak się okazuje miał i to bardzo dużo. W oficjalnym biogramie  nie odnajdujemy jednak pionkowskiego rodowodu. Wystarczy jednak poświęcić kilka chwil, aby w następnych opracowaniach przeczytać – „Przez pewien okres czasu był dyrektorem Stoczni Modlińskiej. Przed II wojną światową pracował, jako dyrektor Gimnazjum najpierw w Tomaszowie Mazowieckim, potem w Pionkach, a gdy wybuchła wojna, musiał ukrywać się z rodziną w Puszczy Kozienickiej, w miejscowości Garbatka. Ten znany, ale w sumie zapomniany kompozytor był przez pewien okres swojego życia związany z naszym miastem. Ci, którzy go znali wspominają, że dyrektor często spacerował w Pionkach z dwoma bernardynami ściskając w ręku przyrząd do mierzenia siły tak mocno, że kończyła się skala.

W Pionkach i Garbatce
Irena Kordyasz-Bojanowska z domu Górzyńska: „„Kozara" Słobódzkiego poznałam jeszcze przed wojną, gdy dojeżdżałam pociągiem do Radomia do szkoły. Zdarzało się, że wsiadał czasami do pociągu, w którym jechałam wraz z koleżankami. To one mi oznajmiły, że ten elegancki i przystojny mężczyzna jest dyrektorem prywatnego gimnazjum w Pionkach. Wyróżniał się wśród pasażerów dobrą manierą, urodą, inteligencją. W czasie okupacji „Kozar" Słobódzki przyszedł do naszego domu. Byłam już mężatką. Wraz z Tadeuszem Kordyaszem zamieszkaliśmy w wynajętym domu pani Barbary Boguckiej przy obecnej ulicy Sienkiewicza. Mąż leczył wówczas ziołami. Widocznie choroba go dopadła, skro przyszedł prosić o pomoc. Ja już wiedziałam, kim jest ten pacjent. W rozmowie z Tadeuszem zdradził, że jest kompozytorem, autorem muzyki pieśni legionowych. Tadeusz był człowiekiem wykształconym, toteż podczas rozmowy obaj przypadli sobie do gustu. Nawiązała się przyjaźń. Tadeusz zapraszał Słobódzkiego na wieczorki muzyczne, gdyż posiadaliśmy płyty patefonowe. „Kozarowi" brakowało kontaktu z muzyką. Cieszył się, jak dziecko, gdy Tadeusz puszczał mu utwory: Antoniego Dworzaka, Stanisława Moniuszki, Beethovena, Mozarta, Bacha, Straussa. Uwielbiał klasyków. Wieczory muzyczne były dla niego prawdziwą ucztą dla ducha. Gdy opuszczał nasz dom, widać było na jego twarzy radość, błysk w oczach. Przychodził do nas wiele razy. Być może okupacyjna bieda i jemu zajrzała w oczy. Krążyły nawet plotki, że wyłapuje koty i się nimi żywi. W co nie wierzę. O jego córkach nie będę się wypowiadać."

Irena Ochwanowska: „Wojna zaskoczyła nas Garbatce, w naszej letniej „Willi Marysia". Nie było już mowy o wyjeździe do Lublina, gdzie mieszkaliśmy na stałe. Tymczasem do Garbatki wciąż przyjeżdżali nowi ludzie z różnych stron Polski, by ukryć się przed okupantem. Jednym z przybyszów był Mieczysław Słobódzki z rodziną. Wraz z żoną Niemką i trzema córkami: Ewą Wysocką- żoną oficera Wojska Polskiego, 17-letnią Hanią 15-letnią Basią zamieszkali w domu modrzewiowym, należącym do Edwarda Kacprzykowskiego, dziadka Halina Barszcz. Działka ta obecnie jest położona przy ulicy Plażowej. Dziś jej właścicielami są Wiesława i Andrzej Banachowie. Wrócę jednak do początkowego okresu wojny. Moje dwie siostry Zosia i Krysia wykazały się zaradnością życiową. W naszym domu otworzyły kawiarenkę. Wprawdzie nie parzyły klientom kawy naturalnej, bo i skąd ją miały wziąć, lecz zwykłą zbożówkę. Same też wypiekały ciasta i ciasteczka według domowych przepisów. Przychodzili smakosze, kupowali, a nam do rodzinnej kasy wpadały skromne pieniądze na przetrwanie. Tuż obok mieszkały panny Słobódzkie, równie sprytne. Założyły domową kawiarnię. Przychodziły do moich sióstr, by wymienić przepisy na nowe ciastka lub podzielić się wrażeniami w samodzielnym interesie. Do kawiarenki u Słobódzkich przychodzili cywile, ale częstszymi smakoszami byli żołnierze niemieccy. Ja nigdy w ich „lokalu" nie byłam. Podejrzewać mogłyśmy z siostrami, że z pewnością serwowały naturalną kawę lub inne słodycze, które były nieosiągalne w czasie okupacji. Z Mieczysławem Słobódzkim nigdy nie rozmawiałam. Jego córki też nie chwaliły się, że ojciec jest kompozytorem, autorem słynnych piosenek legionowych, bo wiadomo, czym to się mogło dla niego skończyć. Legiony to niepodległość. Wróg potęgi niemieckiej. Nie pamiętam już dziś, w którym roku wyprowadzili się państwo Słobódzccy z naszego sąsiedztwa. Gdyby moje siostry żyły, z pewnością powiedziałyby na ten temat o wiele więcej. Przedsiębiorczość okupacyjna Zosi i Krysi w prowadzeniu kawiarenki nie trwała długo. Wkrótce Niemcy zajęli nasz dom i urządzili w nim kantynę na potrzeby własnego wojska. Potem kasyno dla oficerów."

Bronisław Szczepaniak: „ Po pierwszej wojnie światowej w latach 20. wybudowano Wytwórnię Prochu pionkach. Był to na owe czasy nowoczesny zakład. Produkował materiały wybuchowe i inne również na eksport. Ludzie z Pionek i okolic mieli tam zatrudnienie, w związku z czym miasteczko się rozbudowywało. Kadra techniczna zakładu składała się z wielu specjalistów, którzy wraz z rodzinami mieszkali w pobliżu wytwórni. Najbliższa szkoła średnia była w Radomiu. Powstał pomysł, aby dla wygody pracowników, mieszkańców miasta i okolic, założyć szkołę średnią w Pionkach. Wybrano Komitet Rodzicielski, który zajął się organizacją i budową szkoły. I tak w roku 1936 powołano do życia Gimnazjum Koedukacyjne. Zaczęto od pierwszej klasy. Kiedy ja zdawałem do tego gimnazjum, najstarsi uczniowie chodzili już do 3klasy. Szkoła była prywatna, a w związku z tym n naukę trzeba było płacić czesne, które wynosiło 30zł miesięcznie. Wówczas była to znaczna kwota i niewielu ludzi mogło sobie na nią pozwolić. Dla emerytów i rodzin w trudnych warunkach fundowano zniżki do 50%. Pierwszym dyrektorem szkoły został Pan „Kozar" Słobódzki- wysoki, dobrze zbudowany, silny mężczyzna. Sekretariat zaś prowadziła zona Słobódzkiego- rudowłosa pani. Często widywaliśmy naszego dyrektora na terenie szkoły w towarzystwie dwóch pięknych bernardynów. Były to wielkie, bardzo mądre psy ratownicze, białe w brązowe łaty. Widziałem kiedyś na filmie, jak takie psy szukały ludzi zasypanych pod lawinami w górach. Miały przytwierdzone do obroży baryłki z rumem dla rozgrzania odkopanych i zmarzniętych osób. Między uczniami mówiło się, że pan dyrektor był legionistą, oficerem Wojska Polskiego, no i kompozytorem pięknych wojskowych piosenek, chętnie śpiewanych, jak np. „Białej róży kwiat". Kiedyś na lekcji gimnastyki sprawdzano naszą siłę mięśni za pomocą specjalnego urządzenia. Był to krążek, który ściskało się w dłoni, a następnie na skali od 0 do 120 odczytywało się wynik. My chłopcy wyciskaliśmy z trudem 30-40. Wtedy przyszedł dyrektor, ścisnął krążek, a wskazówka na skali podeszła do końca. Podziwialiśmy jego siłę. W 1939roku,kiedy nasz kraj znalazł się pod okupacją niemiecką, wszystkie szkoły średnie i wyższe zostały dla polaków zamknięte. Ten sam los spotkała i nasze gimnazjum, a wykładowcy wraz z rodzinami rozproszyli się po kraju. Nasza działka sąsiaduje z posesją państwa Ochwanowskich. Pewnego dnia ujrzałem u swoich sąsiadów pięknego bernardyna, innym razem córki pana Słobódzkiego. Wydedukowałem, że mój dyrektor mieszka w Garbatce. Tak też było. Mieszkał u pana Edwarda Kasprzykowskiego. Widywałem go do czasu do czasu. Po wojnie losy rzuciły mnie na Ziemie Odzyskane. Najpierw do Bielawy, następnie do Świdnicy, gdzie pracowałem w Zakładzie Elektrotechniki Motoryzacyjnej. Jakież było moje zdziwienie, gdy kiedyś idąc z zoną, natknąłem się na pana Słobódzkiego. Okazało się, że pełnił funkcje dyrektora Gimnazjum i Liceum, które było usytuowane naprzeciwko mojego zakładu. Występował czasem w teatrze świdnickim, na koncertach charytatywnych okazjonalnych ze swoimi pięknymi i romantycznymi piosenkami wojskowymi. Dalej nie śledziłem jego losów. Wiem z całą pewnością, że jak mój syn zaczął uczęszczać do tej szkoły około 1965 roku, pan Słobódzki nie był już jej dyrektorem. "

Psy Słobódzkiego zapamiętała Regina Zdziennicka z domu Stępień. Widziała jak  Słobódzki wracał z nimi ze spaceru. Zdziennicka zapamiętała też kawiarenkę u Słobódzkich, typowy gasthaus dla Niemców. Nie przypominała sobie, żeby wcześniej powstała kawiarenka u Ochwanowskich. Otworzyły ją Zosia i Krysia. Podawały zwykłą zbożówkę, o kawę naturalną było trudno.
Ewa Bojakowska- Pikul, przy okazji wypowiedzi o domu Skorupskich: „Położenie wilii przed dworcem - wykorzystano w 1940 roku na prowadzenie przez ponad rok kantyny dla niemieckich żołnierzy i oficerów. Ścieśniono sześcioosobową rodzinę w dwóch pokojach, ale na potrzeby kantyny oszklono okna i poprawiono standard zniszczonego domu. Kantyną kierował pan Słobódzki ze względu na znajomość języka niemieckiego. Po jej likwidacji zostały na sufitach ślady licznych „wiwatów", wyklejone ściany afiszami i rysunkami oraz poniszczone wujostwa meble i fortepian".

BOGUSŁAW SŁOBÓDZKI
Tabliczka w Kaplicy Katyńskiej Archikatedry Warszawskiej:
„13736. Ppor. Bogusław SŁOBÓDZKI, ur.1909-05-29,Stanisławów,
student, 1 pan, zm. 1940, Charków”


( artykuł o  dowodach rzeczowych autorkami tektsu są Witomiła Wołk-Jezierska, Krystyna Krzyszkowiak, Ewa Osiecka:
„… odznaczeni zostali wszyscy zamordowani Polacy w liczbie 21 857, których NKWD wymordowało w kwietniu i maju 1940 roku w Katyniu, Charkowie i Twerze. W roku 1976 możliwe było określenie tylko jedynego wowczas znanego miejsca zbrodni - Katyń. Nie znane były pozostałe miejsca kaźni, ani dokładne nazwiska Ofiar, których ponad 3 tysiące nadal jest nieznane. Szczegółową notatkę na ten temat znaleźć można w książce prof. Janusza K. Zawodnego - "Katyń" - wyd. Edition Spotkania 1989; vide' "Dokument numer 12" strona 302 cytat:  „Lista osób zamordowanych w Katyniu, Miednoje i w Charkowie mianowanych pośmiertnie na kolejne stopnie, odczytana w trakcie uroczystych obchodów w dniach 9 -10 listopada 2007 r.”

BARBARA PALME O SWOIM BRACIE BOGUSŁAWIE (wywiad Z. Curyla z B. Palme w dniu 14 marca 2009 r. w Koszalinie)
„On (Bogusław dop. Z.C) skończył Politechnikę Warszawską z dość dużym opóźnieniem. Bo lubił sobie przerwać jeden semestr, pojechać do Zakopanego – był świetnym pianistą. Grywał w tam dobrych knajpach, zarabiał pieniądze na następne pół roku i wracał. I studiował dalej. Skończył w związku z tym studia dość późno, bo miał chyba 25 albo 26 lat. I wtedy oczywiście po studiach za d…. i do podchorążówki, musiał swoje odsłużyć. W tym czasie wybuchła wojna, dostał kartę powołania i odprowadziliśmy go z ojcem na dworzec. Poszedł i tyleśmy go widzieli. I potem tylko… z niemieckich gazet, gdzie podano nazwiska, dowiedzieliśmy się, że tam ich wszystkich rozwalili… Gazety podały listy, tych zidentyfikowanych. I to było wszystko…. Talent muzyczny miał po ojcu, i to duży…. W ogóle to był uroczy. Funkcjonowały właściwie dwie rodziny: żyła jeszcze pierwsza żona mojego ojca i Ewa (pierwsza córka M. Słobódzkiego – przypis Z.C), mieszkała z nią, a Boguś z kolei, który studiował na Politechnice, mieszkał u nas, na ul. Polnej, cztery domy od Politechniki. Z moją mamą posiadał wyśmienite stosunki od zarania.

 
1 Pułk Artylerii Najcięższej

TOMASZ WYSOKI O SWOIM WÓJU BOGUSŁAWIE SŁOBÓDZKIM
(z wywiadu J. Chojnowskiej z T. Wysockim 17.czerwca 2011 r. w Warszawie)

„ …..Po nim [po ojcu…dop. Z.C] zdolności muzyczne przejął syn Boguś. On był jeszcze zdolniejszy tylko, bym powiedział bardziej taki rozproszony. Był z wykształcenia inżynierem budowy samochodów, ale udzielał się jako muzyk. Grał w Warszawie w takiej eleganckiej kawiarni „Sztuka i moda”, grał na fortepianie z późniejszym dyrektorem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. To go bardziej interesowało, w tym się wyżywał. …. Był w obozie w Starobielsku i tych ze Starobielska zamordowano w Charkowie… To było rodzajami wojsk podzielone… W Starobielsku byli altylerzysci, łącznościowcy… W każdym razie Boguś był w Starobielsku i zamordowany w Charkowie. Został zmobilizowany w lipcu 1939 roku jako oficer rezerwy 1 Pułku Artylerii Najciezszej we Włodzimierzu Wołyńskim i z racji tego swojego wykształcenia jako inżynier samochodowy. Tam były najcięższe działa, jakimi dysponowała, działa które się poruszały, samojezdne lub ciągnione przez ciągniki gąsienicowe. Więc to były najcięższe działa jakimi dysponowała wtedy polska armia, ale one nigdy żadnego wystrzału nie oddały. Więc ten 1 Pułk Artylerii Najcięższej bez jednego wystrzału został zajęty przez Rosjan. Tu jest ostatnia kartka od Bogusia do ojca z 27 …29 sierpnia 1939 roku wysłana do Pionek.
 Kartka z prośbą o przekazanie do sklepu spożywczego w tym domu gdzie zopatrywały się mama i jej matka i co miesiąc zaopatrywały się, na kredyt wtedy brano… i to jest prośba by ojciec przesłał tam 300 zł. Właścicielce tego sklepu… I tu jest jednocześnie dołączony kwit przekazu z 4 września 1939 roku.

Rok szkolny 1945/46 /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./
Początek „…. A ten początek związany jest z pojawieniem się Mieczysława Słobódzkiego, we wrześniu 1945 roku w Świdnicy. Otrzymał on w Lublinie – do wykonania – swego rodzaju misję, której celem było zorganizowanie w tym mieście średniego szkolnictwa. I kiedy tu przybył, ówczesne, istniejące już „władze” magistrackie – oddały mu do jego dyspozycji – piękny jak na ówczesne czasy, nowoczesny budynek (przy ulicy Równej) świeżo co opuszczony przez niemiecką, średnią szkołę. Budynek ten posiadał kilkanaście izb lekcyjnych (nie z ławkami szkolnymi) ale ze stolikami i krzesłami, ogromne zaplecze w postaci różnorodnych pomocy naukowych do fizyki, chemii, geografii itp. oraz wielką aulę i halę sportową. Mieczysław Słobódzki przystąpił do organizowania w tym budynku – na wzór przedwojenny – od razu dwóch szkół. Rannego, młodzieżowego Gimnazjum i Liceum (łącznie nauka w tej szkole trwała sześć lat) oraz tzw. „wieczorówki” (co było nowością) Gimnazjum i Liceum dla dorosłych, w którym nauka odbywała się w tempie przyspieszonym. W ciągu trzech lat (jedną klasę „przerabiało się” w okresie półrocznym) – można było uzyskać w tej szkole świadectwo maturalne. Przez cały rok szkolny 1945/1946 dyrektorem tych dwóch szkół był Mieczysław Słobódzki. Ale już we wrześniu 1946 roku szkoły te rozdzielono. Dyrektorem „młodzieżówki” został świeżo co przybyły do Świdnicy – przedwojenny nauczyciel Zygmunt Żytkowski a „władztwo” nad „wieczorówką” pozostawiono w rękach dawnego legionisty i kompozytora.  


 Jagiellońska 2
      „….Państwo Słobódzcy zajmowali wtedy dość obszerne mieszkanie – w kamienicy przy ulicy Jagiellońskiej nr 2. Wiedział, że mimo późnej godziny – jego mieszkanie jest wciąż puste. Wszyscy jego najbliżsi byli ciągle czymś zajęci. Zapracowana była szczególnie jego żona – Irena, która kierowała sekretariatem „wieczorówki” i miała na głowie – dosłownie tysiące różnych spraw związanych z funkcjonowaniem szkoły. 
     Siadał przy biurku i zanim zaczął coś pisać często rozmyślał o swoim „curriculum vitae” i o swoich najbliższych. Kilkanaście kamienic dalej – po przeciwnej stronie ulicy – znajdowało się mieszkanie bardzo  wówczas znanego w Świdnicy lekarza Jana Wysokiego...” 
 
Rok 1946 w ŚWIDNICY  /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

      „… Tymczasem, w tym momencie, wstał ze swego miejsca, także siedzący za tym stołem,  jakiś starszy, „dystyngowany” pan i rozłożywszy szeroko ręce zawołał z oburzeniem: - To ja panie szukam po całej Polsce nauczycieli... a pan chcesz pracować w fabryce jako kancelista... ? Mój ojciec – jak to dalej nam opowiadał – zaniemówił. Natomiast ów „dystyngowany” facet, wyszedł spoza stołu i wdał się z nim w pogawędkę. Okazało się, że jest to dyrektor niedawno zorganizowanego - ogólnokształcącego gimnazjum i liceum. Ale ta szkoła, to nie jest takie zwyczajne gimnazjum i liceum. Wskazuje na to chociażby sama jej nazwa: „Państwowe Gimnazjum i Liceum – dla dorosłych”. Ogólniak ten przeznaczony jest przede wszystkim dla ludzi, którzy pracują w różnych zakładach przemysłowych, instytucjach i urzędach i jednocześnie chcą, a nawet muszą się uczyć, bo wymagają tego od nich ich zwierzchnicy. Siłą więc rzeczy, nauka w tej szkole odbywa się po południu i co istotne, jest bardzo przyspieszona. W ciągu bowiem jednego roku szkolnego trzeba „przerobić” dwie klasy. Są tu cztery klasy gimnazjalne, które trzeba ukończyć w ciągu dwóch lat i następnie można „przejść” do dwuletniego(czyli rocznego) liceum. I w „takiej sytuacji” – do egzaminu dojrzałości można przystąpić już po trzech latach nauki. Wspomniany dyrektor – nie zwlekając ani chwili – od razu zaprowadził mego ojca do tej szkoły i zatrudnił go jako wykładowcę historii i geografii – gdyż nauczyciela do takich przedmiotów najbardziej mu brakowało – chociaż ojciec ma nieco inne kwalifikacje.
A jak właściwie nazywa się ten twój nowy szef ? – zapytała moja siostra ?
-    Nazywa się Mieczysław Kozar-Słobódzki.

Legitymacja służbowa z 1946 roku – Henryka Kędzierskiego –  nauczyciela Państwowego Gimnazjum i Liceum dla dorosłych w Świdnicy. Dokument ten został wypisany ręką Ireny Słobódzkiej -  żony dyrektora tej szkoły.


    „…Kiedy we wrześniu 1946 roku – dyrektor Państwowego Gimnazjum i Liceum – dla dorosłych” – zatrudnił w tej szkole Henryka Kędzierskiego i gdy ten opowiedział mu o swoich związkach z Pokuciem- pan Mieczysław potraktował go jako kogoś „swojego”, jako bliskiego „krajana”. W krótkim więc czasie(po wypiciu bruderszaftu)- nowo zatrudniony nauczyciel stał się tzw. „prawą ręką” dyrektora szkoły. Kto coś wie na temat kierowania szkołą – to musi także wiedzieć, że niezwykle ważnym problemem, który decyduje o jej sprawnym funkcjonowaniu – jest nieustanne kontrolowanie realizacji ustalonego rozkładu zajęć. Jest to kłopotliwe nawet wtedy, kiedy w szkole wszystko jest ustabilizowane.
A staje się prawdziwą udręką, kiedy szkoła jest nieustannie w „rozruchu”, kiedy wciąż organizowane są nowe klasy, bo zgłaszają się kolejni uczniowie i kiedy zatrudniani są nowi nauczyciele. Wtedy ten rozkład zajęć musi być zmieniany dosłownie z dnia na dzień. Opracowanie takiego „rozkładu” – to bardzo żmudne i czasochłonne zajęcie. Istota zagadnienia polega bowiem na tym, aby nauczyciele, którzy „przechodzą” z klasy do klasy aby prowadzić wyznaczone im lekcje – mieli jak najmniej tzw. okienek…
  
 Rok 1848. Część grona pedagogicznego Państwowego Gimnazjum
 i Liceum dla dorosłych w  Świdnicy. Siedzą od lewej: ksiądz Stanisław Klus, Zenon Droba – nauczyciel fizyki, Leopold Wałkowski –nauczyciel Matematyki, Henryk Kędzierski – nauczyciel historii i języka Rosyjskiego, Irena Trzcińska – nauczycielka chemii, Jerzy Jarosz – zastępca dyrektora, Irena Testerowa – nauczycielka języka angielskiego, Mieczysław Kozar-Słobódzki – dyrektor szkoły. 
   


       Drugim filarem, na którym opierał się dyrektor „ogólniaka dla dorosłych” – podczas kierowania tą „placówką oświatową”, była jego własna małżonka – pani Irena. Ta niezwykle pracowita kobieta prowadziła sekretariat szkoły i zajmowała się wszystkimi sprawami personalnymi zatrudnianych tu ludzi. Najwięcej pracy miała podczas przyjmowania do szkoły wciąż nowych uczniów. Zajmowała się także księgowością i wykonywała całą masę różnych czynności administracyjnych, bez wykonywania których – każda właściwie instytucja nie może sprawnie funkcjonować…. Zdarzało się dość często, że pan dyrektor musiał po prostu „zniknąć” na jakiś czas z budynku szkolnego gdzie trwała intensywna praca. A wtedy nie miał innego wyjścia… Był bowiem pan Słobódzki, od bardzo wczesnych lat, zagorzałym miłośnikiem Melpomeny. Tę swoją pasję – to wielkie zamiłowanie do współtworzenia rozmaitych spektakli i przedstawień kabaretowych realizował w latach dwudziestych, kiedy przebywał w stolicy. I teraz - tu w Świdnicy – znów nadarzyła się okazja. Bo tak się złożyło, że dosłownie po upływie kilku tygodni od przejęcia w mieście wszystkich najważniejszych urzędów przez administrację polską – w Świdnicy pojawiło się, co najmniej kilkunastu aktorów. I artyści ci z wprost ogromnym zaangażowaniem zajęli się organizowaniem tu stałego zespołu teatralnego. Pan Mieczysław postanowił, więc dołączyć do tego przedsięwzięcia. Aktorzy o których mowa byli autentycznymi profesjonalistami. A z Warszawy do Świdnicy „przygnała” ich nie akurat „wielka miłość” do tego miasta, ale „ordynarna rzeczywistość”. Zostali po prostu „wypchnięci” na prowincję, „skazani na banicję” za to, że w czasie okupacji(kiedy szalał terror trupich czaszek) – oni grali(nawiasem mówić aby nie umrzeć z głodu) w różnych teatrzykach, które odwiedzali „volksdeutsche” i inni „zaprzańcy”. Szybko krzepnący zespół teatralny otrzymał do swojej dyspozycji budynek – posiadający niezbyt dużą salę – wyposażoną jednak w kilkaset miejsc przeznaczonych dla widzów. Było tu także ogromne zaplecze pełne rozmaitych rekwizytów, kostiumów oraz pomieszczeń na garderoby itp. W drugiej połowie 1946 roku dyrektorem tej placówki był Saturnin Żórawski – utalentowany aktor, który po powrocie do Warszawy(gdy dobiegła końca jego kara „zesłania na prowincję”) – dość mocno „zabłysnął” i na stołecznych scenach oraz grając w filmach.(Wystąpił między innymi w „Czterdziestolatku”). Oprócz niego w zespole tym byli także Józef Pieracki oraz Jarema Stępowski, o których także było później dość głośno i we Wrocławiu i w ogóle w ówczesnym „światku” aktorskim. I właśnie z owym – tak niezwykle ofiarnie i z ogromną pasją pracującym zespołem – nawiązał współpracę dyrektor „wieczorówki” – Mieczysław Słobódzki. W tym pierwszym okresie przygotowywał m.in. ilustracje muzyczne do widowisk: „Świerszcz za kominem” i „Zielony Gil”.  Przez cały ostatni kwartał 1946 roku na scenie  Świdnickiego Państwowego Teatru – swego rodzaju „furorę” robiła sztuka pt. „Zamach”. Ale ci co oglądali ten spektakl (zwłaszcza ci, którzy mieli jakąś głębszą wiedzę na temat dramaturgii i wiedzieli coś więcej o życiu i walce podczas okupacji) – wygłaszali o tym przedstawieniu dość krytyczne uwagi i jednocześnie dość sprzeczne opinie. W każdym razie było to w Świdnicy swego rodzaju wydarzenie kulturalne…

Losy „Wieczorówki” w 1947 roku  /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./
    „… Już więc w w grudniu 1946 roku dyrektor Zygmunt Żytkowski osiągnąwszy mocne wsparcie we „władzach magistrackich” i we „władzach oświatowych”(miał wszędzie swoich zwolenników) – uzyskał decyzję, która nakazywała (począwszy od dnia 1 stycznia 1947 roku) – dyrektorowi M. Słobódzkiemu, opuszczenie budynku szkolnego przy ulicy Równej. A więc stało się. Człowiek-„legenda” – „ojciec założyciel” – dwóch, pierwszych, średnich szkół w Świdnicy – został poniżony, został wyrugowany ze swojej siedziby, którą osobiście przysposabiał dla potrzeb tych placówek oświatowych. „Wieczorówka” musiała się teraz przenieść do budynku (zajmowanego przez Szkołę Podstawową nr3) znajdującego się obok wieży ciśnień. Ten nowy lokal kompletnie się do tego nie nadawał. Wszystkie bowiem izby lekcyjne były wyposażone tu w zwykłe, małe ławki szkolne przeznaczone dla dzieci. Oprócz tego nie było tu takiego zaplecza jak w obszernym gmachu przy ul. Równej. Nie istniały tu takie pomieszczenia jak aula, gabinety dla dyrektorów, pokoje nauczycielskie, bardziej przyzwoite sanitariaty itd., itp. I ten stan rzeczy bardzo przygnębiał dyrektora Słobódzkiego. Kiedy zapadła ta, w jakimś sensie absurdalna decyzja – dyrektor Słobódzki próbował „uprosić” wszechwładnego już teraz właściciela budynku przy ul. Równej, aby egzamin maturalny – zaplanowany na przełom stycznia i lutego w 1947 roku – mógł się odbyć jeszcze na „starych śmieciach”. Ale dyrektor Żytkowski stanowczo odmówił. Chcąc nie chcąc – pan Mieczysław uzgodnił więc z władzami miasta, że część pierwsza – pisemna, tego drugiego egzaminu maturalnego w powojennej Świdnicy (pierwsza matura, także w „wieczorówce” odbyła się w czerwcu 1946 roku) rozpocznie się w paradnej tzw. sali rajców. Sala taka miała wówczas swoją siedzibę w budynku, który kilkanaście lat później został całkowicie przebudowany i zmieniony. Po tej modernizacji – w dawniejszym budynku ratuszowym na parterze umieszczono sklepy a na górnych kondygnacjach urzędował Powszechny Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Ale wtedy – zaraz po wojnie – w budynku tym „rozpierała się” wielka sala wyposażona w masywne, obite skórą fotele, obok których były pulpity do pisania. I to właśnie w tej sali – pod koniec stycznia 1947 roku – ja – piszący te słowa – zdawałem pisemny egzamin dojrzałości z języka polskiego i z matematyki. Na podwyższeniu – za wielkim stołem prezydialnym – siedziała „wysoka” Komisja Egzaminacyjna (łącznie 9 osób), której przewodniczył – nasz pan dyrektor – Mieczysław Kozar- Słobódzki . Niestety, dalsza część mojej matury odbywała się już w tym „nowym” budynku – gdzie na czas egzaminów ustnych – „wieczorówka” otrzymała dość skromne pomieszczenie. Ten egzamin odbywał się na takich samych zasadach jak przed wojną. Abiturient zdawał przed całym „kompletem komisji” – za jednym „zamachem”, kilka przedmiotów. A więc naprzód  język polski i matematyka a następnie historia, fizyka i chemia. Delikwent, który zjawiał się przed obliczem wysokiej komisji – był „maglowany” przez co najmniej trzy godziny. W ciągu jednego dnia komisja przepytywała trzech a najwyżej czterech słuchaczy. Już, więc podczas trwania tego egzaminu maturalnego – dyrektor Słobódzki mógł się przekonać w jakich warunkach będzie musiała pracować jego szkoła. Bo właśnie – kiedy w godzinach przedpołudniowych odbywało się owo „pełne namaszczenia” przesłuchiwanie abiturientów – we wszystkich, innych klasach, odbywały się zajęcia z dziećmi z „podstawówki”. Po każdej więc godzinie lekcyjnej – dzieciarnia – na dźwięk dzwonka – wybiegała „na przerwę”. I wtedy korytarze całego budynku wypełniały się wrzaskiem, tupotem, rechotem i wprost nie do zniesienia potwornym hałasem. Pan przewodniczący „wysokiej komisji” – pełen desperacji – przykładał ręce do uszu i szeptał: „Boże, Boże...kiedy się to skończy.
A kiedy istotnie – matura dobiegła do końca i kiedy pani Irena – żona pana dyrektora wypisała wszystkim świadectwa – nie było w tej szkole odpowiedniego pomieszczenia, w którym można by było urządzić „uroczyste rozdanie” i „uroczyste pożegnanie” przez absolwentów – swoich profesorów i egzaminatorów.                              
/Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

     „Bywalec”   /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./
W okresie, o którym mowa, w Świdnicy istniało już, co najmniej kilkanaście różnego typu zakładów gastronomicznych. Wszystkie były w rękach prywatnych i były prowadzone bardzo fachowo. Najbardziej popularne wśród świdniczan, a jednocześnie posiadające pewien „stygmat ekskluzywności” – były dwie kawiarnie w Rynku. Znajdowały się niedaleko siebie, na przeciw pomnika Świętej Trójcy i studni z Neptunem. Pierwsza z nich to; „U Dubickiego” a druga to: „Kasia”. Właścicielem tego drugiego lokalu był Kazimierz Gaertner (pochodzący z Krakowa) – bardzo wówczas znany w całym mieście – nie tylko jako handlowiec i gastronomik, ale także jako działacz społeczny. Miał bowiem swój udział w rozwijaniu Stowarzyszenia Prywatnych Kupców, był współzałożycielem pierwszego w Świdnicy koła łowieckiego „Knieja” itp. Państwo Gaertnerowie mieli wtedy malutką córeczkę o imieniu Kasia. To właśnie na jej cześć – wspomniana kawiarnia została tak nazwana. Po kilkunastu latach, po ukończeniu konserwatorium – Katarzyna Gaertner – stała się bardzo znaną w całej Polsce – kompozytorką. Ale dawniejsza „Kasiuleńka” – nigdy specjalnie nie lubiła mówić o swoich związkach ze Świdnicą. Dobrze bowiem pamiętała, że to właśnie tutaj, w okresie stalinizmu i zaciekłej walki z „prywaciarzami – krwiopijcami” – jej rodzice zostali „wykończeni” przez ówczesnych włodarzy miasta. Utracili wówczas nie tylko swoją kawiarnię ale zostali także wyrugowani z mieszkania. Musieli przenieść się na wieś, do pobliskiego Pszenna.
     Ale wtedy, w 1947 roku – nikt nie przypuszczał, że taki będzie koniec tej kawiarni. Cała więc ówczesna, świdnicka „śmietanka towarzyska” wieczorami zasiadała przy stolikach u „Kasi”. A w tamtych czasach tego typu lokale(tak jak to bywa często dzisiaj) nie były przeznaczone dla jakichś rozwydrzonych małolatów i różnych „dresiarzy”. Tu przychodzili całkiem poważni ludzie: adwokaci, sędziowie, lekarze, nauczyciele, dyrektorzy fabryk, aktorzy oraz miejscowi literaci, malarze i dziennikarze.  
Choć to może komuś wydawać się mało prawdopodobne, ale byli wtedy tacy ludzie w Świdnicy. W mieście tym mieszkał, między innymi, przedwojenny literat – Tadeusz Starostecki – późniejszy autor dość głośnej powieści „Plan Wilka”. Tu także rozpoczynał swoją karierę dziennikarską – Jerzy Janicki_ późniejszy wybitny scenarzysta i współautor takich filmów jak np. „Polskie drogi” czy „Dom” lub słuchowisk radiowych jak np. „Matysiakowie” czy „W Jezioranach”.
W Świdnicy – zaraz po wojnie J. Janicki współredagował lokalne pisemko – „Wiadomości Świdnickie” . A już na początku 1946 roku – powołano do  
życia w tym mieście Towarzystwo Literacko-Naukowe, którego prezesem był właśnie Mieczysław Kozar-Słobódzki. Pan Mieczysław – już przed wojną miał status literata. Tłumaczył książki z języka niemieckiego i drukował artykuły w „Polsce Zbrojnej” oraz na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”.
     Nic więc dziwnego, że do „Kasi” zaglądał także od czasu do czasu – jakże bardzo znany wtedy w Świdnicy ów dawniejszy żołnierz, kompozytor, literat i działacz oświatowy. Dosiadał się przeważnie do stolika, przy którym siedzieli już znani mu ludzie. Byli to przeważnie albo pracownicy teatru albo owi prowincjonalni literaci i dziennikarze.

Usunięcie z PPS – u
     „…Zostałem zaproszony jako gość, aby uczestniczyć w owej „partyjnej imprezie”. Posadzono mnie za stołem prezydialnym – gdzie siedziało co najmniej kilkunastu „dygnitarzy” partyjnych różnego szczebla. Zanim jednak rozpoczęła się owa konferencja, przez pewien czas/z wysokości stołu prezydialnego/ - przyglądałem się uważnie zgromadzonym ludziom. I nie zdziwiłem się, kiedy na sali obrad zoczyłem kilka znanych mi osób – a wśród których był również towarzysz Mieczysław Kozar-Słobódzki. Upłynęło mniej więcej pół godziny i doczekałem się owej „chwili osobliwej” – kiedy towarzysz prowadzący konferencję – po wstępnych krótkich przemówieniach i powitaniach przedstawicieli władz wojewódzkich – udzielił także i mnie głosu abym mógł wypełnić swoją „misję”. Życzyłem więc serdecznie wszystkim zebranym – „owocnych obrad” i przekazałem im „przesłanie” od  nowej organizacji młodzieżowej, która jak nigdy dotąd jest silna a co najważniejsze „zjednoczona”.
     Obrady toczyły się wartko i w końcu udzielono głosu głównemu referentowi. Działacz ten, sprawujący aktualnie najwyższą funkcję w tej powiatowej instancji – rozpoczął swoje przemówienie od zaprezentowania wielkich sukcesów „na odcinku” – rozwijania „szeregów” a także umacniania, uaktywniania, zacieśniania itd., itp. Ale niestety okazało się, że „instancja” ma również swoje „ciemne strony”, że do szeregów wdarła się „groźna hydra” – prawicowo-nacjonalistyczna, której ulegli niektórzy towarzysze. I tu prelegent zaczął wymieniać po nazwisku owych „zaprzańców”. Wyszło więc na jaw, że wśród nich są tacy popularni działacze - jak obecny dyrektor Liceum Ogólnokształcącego dal dorosłych – Mieczysław Kozar-Słobódzki a także znany w mieście mecenas, który rzekomo „za sanacji” bronił na procesach – prześladowanych przez ówczesny reżim – działaczy robotniczych. 
     W dalszej części swego wystąpienia – ów partyjny dygnitarz – poinformował zebranych, że kilka dni temu – podjęto decyzję o usunięciu z „szeregów” wspomnianych towarzyszy oraz kilku innych, którzy nie spełnili oczekiwań partii. Kończąc swoje wystąpienie – uzasadnił tę decyzję – bardzo krótko ale niesamowicie przekonująco. Dążąc do „organicznego zespolenia –PPS i PPR – gardłował patetycznym tonem ów mówca – nie można wprowadzać do nowej partii takiego „zjełczałego, cuchnącego balastu”. Musimy się „samooczyścić” – odrzucić wszystko co było i jest nadal szkodliwe dla polskiej klasy robotniczej i dla całego narodu. Wypowiedź ta została nagrodzona burzliwymi oklaskami.    
Ale kiedy tylko ucichł ów aplauz – jako pierwszy poderwał się do obrony swojej czci – ów przedwojenny kauzyperda – jeszcze nie tak dawno nazywany „zasłużonym działaczem ruchu robotniczego”. Niestety okazał się złym adwokatem we własnej sprawie. Bo kiedy tylko zaczął mówić o swoich zasługach – na sali rozległo się najpierw nieprzyjemne buczenie – a następnie do głosu dorwał się jakiś krzykacz, który oprócz odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego – zarzucił także szanowanemu dotąd działaczowi, że jest pazerny i że wykorzystuje swoją pozycję do załatwiania prywatnych interesów. A na dodatek – pyskacz ten – miał nawet czelność twierdzić dziś, że ów rzekomo tak bardzo żarliwy obrońca pokrzywdzonych -  zatrudnia w swojej „rezydencji” – „siły najemne” – dwie dziewczyny, które często kopie i poniża. 
     Ale mimo tak bardzo nieudanej próby obrony swojej czci przez „człowieka z wymiaru sprawiedliwości” – do zmagań o swoją godność, nie zawahał się stanąć – towarzysz Mieczysław. Zaczął od tego, że owszem, należał do Pe-Pe-esu jeszcze przed wojną i że niewątpliwie partia popełniała wówczas różne błędy i łatwo ulegała naciskom płynącym ze środowisk burżuazyjno-obszarniczych. Unikała także współpracy z prawdziwie rewolucyjnym ruchem robotniczym. Co się tyczy jednak jego osoby – to on zawsze miał na względzie dobro ludu pracującego i nigdy nie odżegnywał się od wspólnego działania z proletariatem całego świata. Zaraz po wojnie jeszcze w Lublinie – zgłosił swój akces do odradzającej się na nowych zasadach Polskiej Partii Socjalistycznej. Cały czas popierał jej ścisłą współpracę z PPR i dążenia obu tych formacji politycznych do utworzenia jednej, zjednoczonej partii aby skończyć wreszcie z owym przeklętym rozbiciem polskiego ruchu robotniczego, które było przyczyną różnych nieszczęść i klęsk wielu ludzi pracy.
    - Towarzysze ! – perrorował nieco zawiedzionym i niemal dramatycznym głosem – dawniejszy podkomendny sławnego „Brygadiera” – proszę was nie traktujcie mnie jak zaprzańca. Bo ja zawsze wszystko robiłem z myślą o wolnej Polsce. Czy to jako młody człowiek z karabinem w garści na polach bitewnych czy jako twórca piosenek patriotycznych...czy to wreszcie jako nauczyciel dzieci robotniczych i chłopskich – to zawsze i wszędzie przyświecał mi i nadal przyświeca – ów najważniejszy cel – dobro ludu pracującego...
    - Zapomnieliście jednak dodać „towarzyszu piłsudczyku” – wrzasnął niespodziewanie, dosłownie pełnym nienawiści i wrogości tonem – jakiś kolejny, żarliwy zwolennik czystki w partii, że już tu w naszym mieście związaliście się z zespołem teatru. A przecież  wszyscy wiedzą jacy pracują tam ludzie. W czasie wojny wysługiwali się Szwabom – a teraz zamiast zmazać swoje grzechy ... grają jakieś sztuczydła ośmieszające klasę robotniczą. Doszło również do powiązania tego zespołu z reakcyjną częścią kleru i wystawiono w „naszym, państwowym teatrze” – jasełka nasycone treściami antysemickimi. I w tym wszystkim bierze udział... nasz partyjny towarzysz...
    - Ludzie ! Opamiętajcie się ! – usiłował bronić się resztkami sił miłośnik Melpomeny. To przecież nasi najwięksi twórcy teatru przygotowywali takie misteria...oparte na staropolskich tekstach...  
Niestety – te argumenty wykształconego człowieka nie znalazły żadnego zrozumienia. Tupania, gwizdy i pokrzykiwania trwały nadal. Był to niewątpliwy dowód, że „partyjna tłuszcza” – wyraźnie nie akceptuje tego „piłsudczyka”. A on widząc co się „dzieje” – niespodziewanie przestał mówić, położył ręce na piersiach, „na sercu” i jakby na moment zadumał się. Na jego twarzy ukazał się głęboki smutek.
     Obserwowałem z napiętą uwagą – „swego” dyrektora szkoły, przed którym nie tak dawno zdawałem egzamin dojrzałości. I nagle niczym na jakimś filmie zobaczyłem go przed „oczyma duszy” – jak przeprowadza on z uczniami drugiej klasy licealnej – ową znamienną rozmowę w dniu 11 listopada 1946 roku – na temat „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego i na temat owego „pukającego serca” dla Polski. Widocznie – przeleciało mi przez głowę – teraz także przypomniał sobie o tym „pukającym sercu” dla Polski i doszedł do wniosku, że ma do czynienia z ludźmi, którzy  niczego nie rozumieją i że to oni są właśnie tymi „zaprzańcami”/całkowicie zaprzedanymi Moskalom/, których ludzie nazywają „pachołkami Stalina”.
     Być może - snułem swoje rozważania- ten człowiek uświadomił sobie z całą ostrością, że walka o to aby pozostać wśród tych „towarzyszy” – żarliwych zwolenników „czystki” – jest poniżej jego godności. I dlatego nie zdziwiłem się kiedy bezradnie opuścił ręce i w milczeniu zaczął przeciskać się do wyjścia. Kilku innych towarzyszy – usuniętych również za odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne – nie podjęło już żadnych prób w swojej obronie. Bez słów dołączyli do człowieka, który w ich oczach był prawym Polakiem i przypuszczalnie doszli do wniosku, że mająca wkrótce powstać „Zjednoczona Partia” – to nie będzie ich partia. Całą salę wypełniły odgłosy wychodzących z niej kilku ludzi. Korzystając z wytworzonego zamieszania – także niepostrzeżenie wymknąłem się spośród aktywu siedzącego za stołem prezydialnym i podążyłem za owymi „wyrzuconymi i napiętnowanymi …”.   

Teatr Muzyczny w Świdnicy
Strona tytułowa zbiorku pieśni, których kompozytorem jest Mieczysław Kozar-Słobódzki. Jest to pierwszy wydany po drugiej wojnie światowej/1959/ zbiór pieśni tego kompozytora.
„….Ale jak to zwykle bywa w naszym kraju – ówczesne Ministerstwo Kultury i Sztuki – kierując się odpowiednimi „wytycznymi” – przeprowadzało raz po raz – „na odcinku rozwijania sztuki” – rozmaite zmiany – mające na celu , między innymi, podniesienie na jeszcze wyższy poziom działalność terenowych „placówek teatralnych”. W 1952 roku dokonano więc odpowiedniej „reorganizacji i restrukturyzacji”. Polegało to na tym, że małe teatry miały zostać otoczone troskliwą opieką większych teatrów. W tamtych czasach na całym Dolnym Śląsku/oprócz Wrocławia/ pracowały dwa teatry: mniejszy w Świdnicy
i większy w Jeleniej Górze. Na takiej więc zasadzie świdnicki teatr został filią teatru jeleniogórskiego. I stało się. Dosłownie w ciągu kilkunastu tygodni – „Jelenia Góra” – wyszabrowała świdnicki teatr ze wszystkich cenniejszych rekwizytów, kostiumów itp. – a stały zespół aktorski „przymusowo wcielono” do zespołu jeleniogórskiego. Aktorzy, którzy nie zgodzili się wejść do wspomnianego zespołu – przenieśli się do Wrocławia i Warszawy. Po tej „reorganizacji” – na deskach teatru świdnickiego „dawano” raz w miesiącu przedstawienie grane przez „Jelenią Górę”.
     Świdnickie środowisko kulturalne było do głębi oburzone tego rodzaju obrotem sprawy. Spora grupa działaczy mocno dotychczas powiązana z teatrem nie mogła się z tym pogodzić, że oto na ich oczach zostało nagle unicestwione „coś” – co tak pięknie się rozwijało. Ale wszelkiego rodzaju protesty kierowane do „czynników” zarówno „na górze” jak i „na dole” – to było bicie głową o mur, bezowocną szarpaniną, która skończyła się ostatecznie całkowitym fiaskiem. I właśnie w takiej sytuacji – „ojciec duchowy” świdnickiego Klubu Inteligencji – a jednocześnie kompozytor i zagorzały miłośnik Melpomeny – wystąpił ze swoją koncepcją rozwiązania tego problemu. 
      „Zniszczyli nam teatr – mówił pan Mieczysław – musimy więc zacząć wszystko od początku”. Zachęcał więc największych entuzjastów odrodzenia życia teatralnego w Świdnicy aby „zespolili wszystkie siły” i powołali do życia swój własny Miejski Teatr Muzyczny. Oczywiście – w utworzonym do tego celu komitecie – główną rolę siłą rzeczy odgrywał pan Słobódzki. A przystępując do realizacji wspomnianego pomysłu, wszyscy wiedzieli, że jest to zadanie trudne i trzeba zaczynać od rzeczy najprostszych. Nikt więc nie protestował kiedy ów „duchowy ojciec” świdnickich inteligentów i największy wśród nich znawca muzyki – oświadczył, że trzeba zacząć od Konstantego Krumłowskiego.
Postać tego – dość kiedyś popularnego „twórcy” jest dzisiaj w ogóle nikomu nie znana – a i wtedy, dobrych kilka lat po wojnie – mało kto już coś o nim słyszał. Ale pan Mieczysław go znał. Nawiasem mówiąc – Konstanty Krumłowski/1872-1938/ - pochodził z Kołomyji. Był więc jego „krajanem”. Będąc jeszcze młodym człowiekiem – kiedy zdał maturę i podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim – pewnego dnia porzucił „wszystko, uciekł z domu i przystał do „trupy aktorskiej”
L. Kwiecińskiego. Kto coś wie o literaturze, to wie także, że poprzez podobne zafascynowanie teatrem – już wcześniej przeszli u nas, między innymi, młodziutka Gabriela Zapolska a także późniejszy laureat nagrody Nobla – Władysław Reymont. Bez dwóch zdań – te doświadczenia zdobyte w owej wędrownej „trupie” – wycisnęły swego rodzaju piętno na dalszym życiu Konstantego Krumłowskiego. Zaczął zajmować się dziennikarstwem i literaturą jeszcze przed I wojną światową – kiedy głównymi prądami artystycznymi były dekadentyzm i naturalizm. Najbardziej znaną naturalistką była wówczas wspomniana Gabriela Zapolska, która penetrowała i przedstawiała w swoich utworach przede wszystkim  tzw. „zakłamane środowisko mieszczańskie i inteligenckie”.
K. Krumłowski poszedł jeszcze „dalej”. Przedmiotem jego zainteresowania stali się ludzie „z marginesu” – lumpenproletariat gnieżdżący się na przedmieściach wielkich miast, Cyganie, sprzedajne dziewczyny itp. Ale ponieważ Krumłowski był muzykalny przedstawiał owe naturalistyczne „obrazki” w formie wodewili – co siłą rzeczy musiało być połączone ze śpiewaniem, muzyką i tańcami.
     I właśnie w oparciu o niektóre „dzieła” K. Krumłowskiego – wykluwający się z niebytu – świdnicki Miejski Teatr Muzyczny – na przełomie lat 1956- 1957 – rozpoczął swoją działalność. Na pierwszy ogień poszedł wodewil noszący tytuł: „Białe fartuszki”. Byłem obserwatorem i pierwszym recenzentem tego spektaklu. Mimo pewnych, ironicznych uwag, chwaliłem jednak i aktorów-amatorów, którzy „dawali z siebie wszystko” a także i głównego twórcę tego przedstawienia – pana Słobódzkiego…”
Pan Mieczysław Kozar-Słobódzki – zmarł 3 stycznia w 1965 roku. Świdnica była miastem, w którym żył i pracował przez okres dwudziestu lat.  W żadnej innej miejscowości w Polsce nie mieszkał tak długo. Pogrzeb pana Słobódzkiego odbył się w godzinach popołudniowych w dniu 7 stycznia 1965 roku. Kaplica na cmentarzu przy ulicy Brzozowej była wypełniona po brzegi. Mimo zimowej aury – dzień był ciepły i pogodny. Tłum zgromadzonych świdniczan czekał cierpliwie obok tej małej świątyni aż zostaną odprawione wszystkie egzekwie przewidziane dla ceremoniału pogrzebowego. 
      W tych smutnych obrzędach uczestniczyło wielu absolwentów Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych, którą to szkołą kierował przez kilka lat pan Słobódzki. Wśród tych absolwentów był także mgr Mikołaj Hankiewicz – ówczesny przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej.

KALENDARIUM

1884 r.
• 1.01 W Chociniu, pow. Kałusz urodził się Mieczysław Stefan Słobódzki syn Stanisława, urzędnika kolejowego i Joanny z domu Krzyżanowskiej. W wypełnionej przez Słobódzkiego kartcie  ewidencyjnej Związku Legionistów Polskich Oddział Pionki  widnieje inna data urodzin: 29 sierpnia 1885 r.

1885 r.
• 29.08. Data urodzin wg innych źródeł: m.in. własnoręcznie wypełniona przez Słobódzkiego Karta ewidencyjna Związku Legionistów Polskich Oddział Pionki 15.01.1934 r. oraz w opowiadaniu Stanisława Kędzierskiego

1902 r.
• narodziny Ireny Górskiej ( drugiej żony M. Słobódzkiego)

1903 r.
• 06. Egzamin dojrzałości w Gimnazjum Klasycznym w Kołomyji; studia germanistyczne na Uniwersytecie Lwowskim.

1907 r.
• Wstąpienie do Polskiej Partii Socjalistycznej (rok później niż Józef Piłsudzki)

1907 - 1908 r.
• Służba wojskowa w 3  Pułku Artylerii Ciężkiej C.K armii austro - węgierskiej w Przemyślu

1908 r.
• Ślub z Janiną Bardel, córką zesłanego na Syberię powstańca z 1863 r, naczelnika poczty. Absolwentka konserwatorium –  osoba wybitnie uzdolnioną muzycznie.
• wyjazd po ślubie do Stanisławowa – miasta nazywanego wówczas stolicą Pokucia.
 
• Młodzi małżonkowie należeli w Stanisławowie do chóru im. Stanisława Moniuszki, w swoim domu wspólnie organizowali rodzinne koncerty kameralne.
• Praca Mieczysława jako nauczyciela języka niemieckiego w Gimnazjum w Stanisławowie , Janina prowadzi dom i udziela lekcji muzyki i śpiewu.

1909 r.
• 29.05. Narodziny syna Bogusława, Jerzy - późniejszego porucznika 1 Pułku Artylerii Najcięższej we Włodzimierzu Wołyńskim, jeńca obozu w Starobielsku, zamordowanego strzałem w tył głowy w Charkowie w 1940 r. Nr 13 736 na Liście Katyńskiej.

1910 – 1914 r.
•  Przynależność do drużyn harcerskich.

1913 r.
• Narodziny córki Ewy, Renaty - późniejszej żony zasłużonego dla Świdnicy lekarza Jana Wysockiego.

1914 r.
• Po wybuchu I Wojny Światowej powołanie do armii austro - węgierskiej.
• 6.08. Wstąpienie do Legionów Polskich. Przydział 1 pułk artylerii, gdzie otrzymał pseudonim „Kozar”.
• z krakowskich Oleandrów wyrusza w kierunku Słomnik i Miechowa – „pierwsza kompania kadrowa” – licząca 144 ludzi – uformowana przez naszego Komendanta. „Kadrówką” tą dowodził Tadeusz Kasprzycki/późniejszy generał/,

1915 r.
• 10. Mianowanie do stopnia chorązego.

1917 r.
• 1.04. Mianowanie na podporucznika po odbytym kursie na oficerów w Rembertowie.
• stanowisko instruktora kursu podoficerów w 1 pułku artylerii Legionów Polskich w Górze Kalwarii.
•12.04. Umieszczenie na liście starszeństwa oficerów Legionów Polskich w dniu oddania Legionów Polskich Wojsku Polskiemu Warszawa 1917: strona 39 dział III Artyleria, Pozycja 8. Słobódzki Mieczysław.
• 10. Po kryzysie przysięgowym wcielenie Słobódzkiego do 16 pułku piechoty armii austryjacko – węgierskiej. Z jednostką tą wziął udział w walkach i został dwukrotnie ranny.

1918 r.
• 1. Zwolnienie z wojska.
• 16.04 – 15.11 – służba w Polskiej Organizacji Wojskowej w stopniu oficera do zleceń.
• 16.11 – Wstąpienie do Wojska Polskiego. Służba jako dowódca, a potem w dowództwie garnizonu w Jabłonnej.
• Powstanie piosenki „Rozkwitały pęki białych róż” początkowo zwanej „Białe róże” Autor – Kazimierz Wroczyński (1883 – 1957) – poeta, dramaturg, dyrektor kabaretu „Czrny kot”, napisał parę zwrotek wraz z Janem Emilem Lanka. Po nim anonimowi autorzy dopisywali następne.
• W związku pozamałżeńskim pojawia się córeczka Ania

1919 r.
• Pobyt wraz z rodziną w Warszawie, gdzie od stycznia 1919r. był referentem Oddziału II Naczelnego Dowództwa, następnie kierownikiem Wydziału Sekcji Politycznej Ministerstwa Spraw Wojskowych.
• 1.06. weryfikacja stopnia w Wojsku Polskim; porucznik.

1920 r.
• 02. Reorganizacja  Ministerstwa Spraw Wojskowych na wzór francuski. Stworzenie Sztabu Ministerstwa , w którym zamiast zlikwidowanych departamentów utworzono oddziały. Sprawy kontrwywiadowcze znalazły się w Oddziale II Informacyjnym Sztabu MSWoj. Tworzyły go początkowo trzy sekcje: ogólnoorganizacyjna (kierownik kpt. A. Tomaszewski), defensywny (por. Bronisław Witecki) i informacyjna (kpt. Kozar-Słobódzki)
• 04.1920 – 03.1921r. – pełnienie obowiązków szefa Sekcji II Oddziału II Sztabu Ministerstwa Spraw Wojskowych. 

1921 r.
•  03. - Mianowanie na stanowisko szefa Departamentu Wojskowego Komisariatu  Generalnego w Gdańsku.
• 5.10. Przeniesienie do Komendy Miasta Warszawy i awans ze stopnia kapitana sztabowego na stopień majora.
• Po raz pierwszy całą pieśń „Pierwsza Brygada”, tekst i melodię, opublikowano w W-wie nakładem Bronisława Rudzkiego pod tytułem "My, Pierwsza Brygada. Piosenka żołnierska w układzie Mieczysława Kozar-Słobódzkiego".

1923 r.

• W związku z drugą żoną Ireną Górska. pojawia się druga córka Barbara.

1924 r.
•10.03 Odkomenderowanie do Departamentu X (Przemysłu Wojennego) Ministerstwa Spraw Wojskowych.
• Narodziny córki Barbary Marii.

1925 r.
• 20.03 Przeniesienie do kadry oficerów artylerii przy Departamencie III (Uzbrojenia) Ministerstwa Spraw Wojskowych.
• Związek małżeński z Ireną Gerską.

1926 r.
• Czynny udział w przewrocie majowym jako żołnierz Komendanta.

1927 r.

1929 r.
• 8.04  Orzeczenie komisji lekarskiej o niezdolność do służby wojskowej z uwagi na stan zdrowia, znaczny stopień inwalidztwa.
• 30.04 Przejście w stan spoczynku w wieku 44 lata w stopniu majora, jako oficer kadrowy okręgu Nr 1 Wojska Polskiego
• Zastępca dyrektora Stoczni Rzecznej i Portu Wojskowego w Modlinie.

1930 r.
• Dyrektor Gimnazjum w Tomaszowie Mazowieckim • członkostwo w Związku Legionistów Polskich w Tomaszowie Mazowieckim.

1931 r.
• 14.12. Zarządzenie Prezydenta Rzeczpospolitej  ogłoszone w Monitorze Polskim Nr 287 z dnia 14 XII 1931 poz. 384 str. 1 o nadaniu Krzyża Niepodległości przyznanego na posiedzeniu Komitetu w dniu 30.VI 1931.

1933 r.
• Przybycie w raz z rodziną do Pionek, pow. Kozieniec.

1934 r.
• 15.01. Członek zarządu Związku Legionistów Polskich Oddział w Pionkach, stanowisko referent opieki, delegat na Zjazd Okręgowy Organizacji.
• Wójt Pionek do 1936 r.

1936 r.
• Do wybuchu II Wojny Światowej nauczyciel języka niemieckiego, dyrektor Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum Zrzeszenia Rodzicielskiego w Pionkach,

1939 r.
• Pobyt, wraz z rodziną w Garbate do zakończenia II Wojny Światowej.

1940 r.
• Umiera zona Słobódzkiego (z domu Bardelówna)
znękana chorobami i ciężkimi przeżyciami kiedy dotarły do niej wieści o tragicznym losie jej syna Bogusława.

1943 r.
• Zaślubiny drugiej żony Ireny Gerstke (Górskiej)

1945 r.
• 05. Przyjazd do Świdnicy z polecenia Pełnomocnika Rządu. Zameldowanie z drugą żoną Ireną i córkami: Anną i Barbarą przy ul. Jagiellońskiej 2/7.
• 07. Organizator pierwszego Liceum Ogólnokształcącego w Świdnicy.
• 03.09. Dyrektor Gimnazjum i Liceum dla Pracujących. Inauguracja roku szkolnego 1945/46 w sali kina „Gdynia”.
• 10.09. Usuniecie przez dowództwo radzieckie szkoły z budynku przy ul. Pionierów i przeprowadzka na ul. Równą 11.
• Członek ogniska ZNP przy Gimnazjum i Liceum dla Pracujących
• 1.10. Otwarcie internatu wraz ze stołówką przy ul. Zygmuntowskiej.
• Nadanie przez wrocławskie kuratorium szkole imienia Jana Kasprowicza. Przyjęcie oficjalnej nazwy szkoły: Państwowe Koedukacyjne Gimnazjum i Liceum imienia Jana Kasprowicza.

1946 r.
• 19.02. Członek Zarządu Koła Miłośników Literatury i Języka Polskiego Prezes Towarzystwa Literacko – Naukowego.
• 15.04. Nauczyciel języka angielskiego i wychowania muzycznego w otwartej Szkoły Podstawowej nr 2 – szkoły ćwiczeń
• 28.06. Uroczystość zakończenia pierwszego roku nauki w Gimnazjum i Liceum im. Kasprowicza.
• 07.08. Członek Prezydium Powiatowej Rady Narodowej.
• 1.09. Reorganizacja szkolnictwa. Nastąpił podział I LO na dwie szkoły: Gimnazjum i Liceum im. J. Kasprowicza oraz Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych. Słobódzki zostaje dyrektorem Państwowego Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych 
• W Regensburgu urodził się Tomasz Wysoki, wnuk Mieczysąwa.

1947 r.
• 01.01 – Z tym dniem „Wieczorówkę”, którą kierował Słobódzki przeniesiono do budynku SP 3 na pl. Wojska Polskiego.
• 19.01. Wybory do Sejmu, w których czynny udział bieże Słobódzki,
• 16.04. Członek Komisji Rewizyjnej nowopowstałego Świdnickiego Oddziału Polskiego Związku Zachodniego.
• 26.06. Zakończenie roku szkolnego dla 89 absolwentów Liceum dla Dorosłych.
• 8.11. Przewodniczący Wydziału Pracy Społecznej w Zarządzie Oddziału Świdnickiego Związku Nauczycielstwa Polskiego.
• Zostaje ojcem chrzestnym Tomasza Zbigniewa Kędzierskiego, syna …

1948 r.
• 27.11. – Konferencja Powiatowa Polskiej Partii Socjalistycznej w Spółdzielczym Domu Kultury przy ul. Jagiellońskiej 3-5. na której wykluczono Słobódzkiego z PPS.
• Wstąpienie do Stronnictwa Demokratycznego ( z siedzibą w Świdnicy przy ul. Żeromskiego 14.)

1949 r.
• 5.02. Prelegent słowa wstępnego przed premierą „Lato w Nohant” w Teatrze Świdnickim.
• 22.02. Kierownik sekcji teatralnej Powiatowej Komisji Kulturalno – Oświatowej.
• 23.04. Prowadzący zebranie dyskusyjne po premierze „Lekkomyślnej siostry” w Teatrze Świdnickim.

1951 r.
• 1.01. Kierownik muzyczny 125 – osobowego Państwowego Teatru w  Świdnicy u dyrektora F. Jarzyny.
• Radny Miejskiej Rady Narodowej.
• 1.09. Oficjalne przejście na emeryturę – uczy jeszcze śpiewu w Liceum Pedagogicznym i Szkole Podst. Nr 5.
• 26.06. Autor muzyki do sztuki „Igraszki z diabłem” Jana Drdy w Państwowym Teatrze w Świdnicy.
• 9.10 – Autor muzyki do sztuki Karola Dickensa „Świerszcz za kominem” w reżyserii Emila Chaberskiego w Państwowym Teatrze w Świdnicy.  
• 19.12. Autor muzyki do tragedii „Balladyna” Juliusza Słowackiego. Ostatnia premiera Państwowego Teatru w Świdnicy przed przekształceniem go w filię teatru jeleniogórskiego.

1952 r.
• 26.04. Autor muzyki do komedii „Cyrulika sewilskiego” Beaumarchaisa w reżyserii Stanisława Winnickiego; już pod firmą teatru jeleniogórskiego, Ostatnie przedstawienie teatru świdnickiego, przed oddaniem jego budynku do remontu i przed reorganizacją i restrukturyzacją teatrów dolnośląskich przez Ministerstwo Kultury i Sztuki.

1954 r.
• 08. Kompozytor i kierownik muzyczny zespołu amatorskiego – „Krotochwila” z programem kabaretowym pt. „Krotochwilę czas zacząć”. „Piosenka o Świdnicy” po raz pierwszy została wykonana w tym programie”.

1955 r.
• Uczestnik I Zjazdu Absolwentów Liceum.
• 15.11. Członek Miejskiej Rady Kultury w Świdnicy

1956 r.
• 4.11. Członek Komitetu Organizacyjnego Miejskiego Teatru Muzycznego w Świdnicy.
• Współpracownik  Polskiego Radia, piszącpartie muzyczne dla słuchowisk Marii Serkowskiej.
• córka Barbara na stałe zamieszkuje w Koszalinie

1957 r.
• Kierownik
Muzyczny i przewodniczący komisji egzaminacyjnej Miejskiego Teatru Muzycznego w Świdnicy
• 4.07. Autor muzyki do „Białych fartu zków” Konstantego Krumłowskiego, reżyserii Franciszka Jarzyny,
• Recenzja po przedstawieniu, autorstwa S. Kędzierskiego zamieszczona w Gazecie Robotniczej.
• Artykuł „Zapomniany kompozytor” – we wrocławskich „Nowych Sygnałach”  – tygodniku literackim i w „Przeglądzie Kulturalnym” autor pod pseudonimem K. Stanisławski, K. Stanisz.
• Powołanie do życia „Klubu Świdnickiej Inteligencji” (w budynku przy Pl. Grunwaldzkim (później siedziba Pogotowia). Zebraniu założycielskiemu przewodniczy i honorowym prezesem zostaje M. Słobódzki. Późniejsza siedziba przy ul. Lewartowskiego. 

1958 r.
• 29.04. Autor partytury do przedstawienia pt. „Romans z wodewilu” Krzemińskiego –przeróbkę „Krowoderskich zuchów” Turskiego.


1959 r.
• 02. Autor wydanego przez Ossolineum nakładem 10 000 egzemplarzy zbioru pt: „Białe róże” zawierającego utwory do tekstów własnych i znanych poetów: ”Białe róże”/słowa ludowe/, „Maszerują chłopcy, maszerują...”/słowa
J. Relidzyński /, „Bajki”/słowa J. Tuwim/ i „Piosenka melancholijna”/słowa J. Relidzyński /.
• 02.07. Honorowy przewodniczący zjazdu absolwentów i obchodów 10 – lecia istnienia Liceum Ogólnokształcącego
 

1960 r.
• 12. Inicjator i współorganizator zjazdu organizacyjnego Towarzystwa Kulturalnego Ziemi Świdnickiej. Powołany na przewodniczącego sekcji muzycznej nowej organizacj.

1964 r.
• 22.07. - odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (Legitymacja nr I – 19524)
• 05.12 - Data zamieszkania i data zapisania do rejestru DPS „Caritas” w Mrozowie k/ Wrocławia. Dowód osobisty Nr SCA 098939 MO Świdnica. Poprzednie miejsce zamieszkania; Świdnica Jagiellońska 2/7


1965 r.
• 03.01 – o godź. 5.00 po długotrwałej chorobie, zgon w Mrozowie k/Wrocławia na skutek wylewu krwi. 
• 07.01 – Pogrzeb na cmentarzu parafialnym w Świdnicy, przy ul. Brzozowej, Pole IA nr 59. Pogrzeb przerodził się w ogólnomiejską manifestacje.
 

1991 r.
• Zamieszczono artykuł w „Roczniku Świdnickim” na str. 68
2007 r.
• 14.09 -   Podjęcie uchwały nr XIII/143/07 Rady Miejskiej w Świdnicy z dnia 14 września 2007 r. w  sprawie nadania imienia Młodzieżowemu Domowi Kultury w Świdnicy.
 

2010 r.
• 3. 01 – Po uroczystej mszy św. w katedrze świdnickiej za duszę śp. M. Kozara-Słobódzkiego, odsłonięto tablicę pamiątkową przy ul. Jagiellońskiej 2, przed wejściem do kamienicy, w której mieszkał patron MDK. Tablicę odsłonił przew. Rady Aktywnej Młodzieży Jacek Rękas, aktu poświęcenia dokonał ks. Prałat Jan Babiński.
• 25. 09 – Uroczyste posadzenie Dębu Katyńskiego na posesji MDK upamiętniającego mord na Bogusławie Słobódzkim w 1940 r.

 

Rodowód pułku związany jest jednoznacznie z powstaniem artylerii Legionów. Kpt. Ottokar Brzoza-Brzezina, wykonując polecenie Józefa Piłsudskiego, już 27 sierpnia 1914 zorganizował oddział artylerii pod nazwą "Kadra Artylerii Legionów Polskich". Liczył on w owym czasie 121 ludzi. 1 września 1914 został przeniesiony do Krakowa, do koszar austriackich w Przegorzałach. Początkowo uzbrojenie podstawowe oddziału stanowiło 20 przestarzałych armat górskich 7 cm M.75 kal. 66 mm. W wyniku nieformalnych działań kpt. Brzozy udało się zdobyć pozostałe wyposażenie dla oddziału. 30 września 1914 rozkazem Komendy Legionów utworzono 1 Pułk Artylerii Legionów.

W skład jego wchodziły: I dywizjon – por. Mieczysław Jełowiecki, 1 bateria – por. Karol Nowak, 2 bateria – ppor. Konrad Kosteczki, 3 bateria – ppor. Kasper Wojna,

II dywizjon – kpt. Ottokar Brzoza-Brzezina, 4 bateria – por. Władysław Jaxa-Rożen, 5 bateria – por. Marceli Śniadowski. Pułk wchodził do walki bezpośrednio po sformowaniu poszczególnych pododdziałów. Wspierał walkę piechoty działając dywizjonami a nawet pojedynczymi bateriami.

Baterie kilkakrotnie przechodziły reorganizacje. Po wyczerpaniu nieprodukowanej już amunicji i rozkalibrowaniu większości armat działa zostały wymienione na typowe: 1 bateria - 9 cm armaty polowe wzór 1875/1889. 2 bateria - 3.7 cm działka okopowe, które później przekazała piechocie otrzymując 8 cm armaty polowe wzór 1905, 3 bateria - 8 cm armaty polowe wzór 1905.

W sierpniu 1915 pułk sformował baterię konną, której dowództwo objął por. Edmund Knoll-Kownacki. Bateria ta uczestniczyła m.in. w walkach pod Raśną.

W listopadzie 1915 1 pułk artylerii Legionów po raz pierwszy został zebrany w jednym miejscu i połączony w zwarty oddział. Do lata 1916 stał na pozycjach nad Styrem. Wiosną 1916 przystąpiono do reorganizacji pułku. Rozformowane zostały 3, 5 bateria oraz bateria konna. Z ich składu utworzono trzecie plutony w pozostałych bateriach i sformowano nową 3 baterię. W kwietniu zaczęto organizować dywizjon haubic. Do chwili rozpoczęcia walk zdołano utworzyć 1 baterię.

Organizacja i obsada personalna pułku wiosną 1916: 

  8 cm armata polowa wzór 1905

Dowództwo: dowódca pułku – mjr Ottokar Brzoza-Brzezina, dowódca grupy artylerii – kpt. Władysław Jaxa-Rożen, Oddział sztabowy
I Dywizjon Polowy: dowódca dywizjonu – kpt. Marceli Śniadowski

1 bateria – por. Jan Maciej Bold, 2 bateria – por. Włodzimierz Łapinki,II Dywizjon Polowy: dowódca dywizjonu – kpt. Edmund Knoll-Kownacki 3 bateria – por. Aleksander Hertel, 4 bateria – por. Antoni Durski-TrzaskaDywizjon Haubic: dowódca dywizjonu – kpt. Przemysław Barthel de Weydenthal, 1 bateria haubic – por. Kazimierz Schally, 2 bateria haubic – por. Marian Bolesławicz, 4 x Kolumny Amunicyjne, kolumna prowiantowa, warsztaty pułkowe

 

7 cm M 75 II Brygada Legionów Polskich.jpg

 

JAK POWSTAŁA „PIERWSZA BRYGADA”

     „Rozpoczęła się w sierpniu 1914 r., kiedy złożone z ochotników bataliony związków strzeleckich na czele z I kompanią kadrową wkraczały do Kielc. Przed wejściem Polaków z miasta wycofał się syberyjski pułk piechoty wojsk carskich. Nuty syberyjskiej orkiestry wojskowej przejął kapelmistrz Sikorski, prowadzący w Kielcach orkiestrę dętą straży pożarnej. Był wśród nich anonimowy marsz "Przejście przez Morze Czerwone", które to nuty Sikorski oznaczył jako "Marsz nr 10", na pamiątkę carskiego uwięzienia jednego z członków orkiestry w X Pawilonie. Melodię tę strażacy chętnie grywali podczas letnich koncertów miejskim parku.

Po wkroczeniu do Kielc żołnierzy Piłsudskiego cała orkiestra przyłączyła się do legionistów (później była wojskową orkiestrą I Brygady Legionów). W latach 1914-1917 melodia ta spopularyzowała się wśród legionistów i kilkakrotnie próbowano pisać do niej słowa pieśni, które jednak nie przetrwały zbyt długo. Były to anonimowe teksty zaczynające się od słów "Legiony to żebracza nuta" (pieśń znana już w 1915 r.), "Legiony to zwycięska nuta". Śpiewano też na melodię rosyjskiej pieśni rewolucyjnej "Legiony to są Termopile".

     Ostatecznie uznaje się, że wielka polska pieśń patriotyczna, znana jako "My, Pierwsza Brygada", "Marsz Pierwszej Brygady" i "Pierwsza Brygada", ma muzykę rosyjskiego marsza wojskowego "Przejście przez Morze Czerwone" w późniejszym układzie Mieczysława Kozara-Słobódzkiego.
Gwoli ścisłości należy odnotować, iż początkowo uważano melodię "Pierwszej Brygady" za zapożyczoną z popularnej ongiś operetki "Błękitni huzarzy".
Na temat powstania słów "Pierwszej Brygady" krążą dwie wersje. Pierwsza głosi, że pieśń (dwie pierwsze zwrotki i refren) ułożył nocą z 17 na 18 lipca 1917 r., w pociągu wiozącym internowanych legionistów z Modlina do obozu w Szczypiornie 18-letni żołnierz I Brygady Tadeusz Biernacki (1899-1974, wybitny inżynier chemik, zmarły na emigracji w Szwajcarii). Kolejne zwrotki ("O, ile mąk, ile cierpienia", "Krzyczeli, żeśmy stumanieni", "Inaczej się dziś zapatrują", "Dziś nadszedł czas pokwitowania") - jak twierdził - zostały napisane w grudniu 1918 r. w Grodźcu koło Dąbrowy Górniczej w czasie służby w POW.
Druga wersja podaje jako autora Andrzeja Tadeusza Hałacińskiego (1891-1940, zamordowany w Kozielsku) również legionistę, później literata, wcielonego do armii austriackiej, który utrzymywał, iż napisał "Pierwszą Brygadę" (pierwszą zwrotkę wraz z refrenem i zwrotką "Nie chcemy dziś od was uznania") we wrześniu 1917 r. na froncie włoskim w Tyrolu i zaprezentował publicznie w Terlago pod Trydentem. Jeszcze tego samego roku, pozostając pod wpływem lipcowego kryzysu przysięgowego i pełen rozgoryczenia wobec obojętnego społeczeństwa, nadto oburzony atakiem na Komendanta, dopisał nową zwrotkę. Była to dosadna, sformułowana żołnierskim językiem odpowiedź (nie ona weszła potem do wspólnego tekstu, lecz bardzo podobna zwrotka Biernackiego): "Nie chcemy już od was uznania, ni waszych mów, ni waszych łez. Skończyły się dni kołatania do waszych dusz – j…. was pies!".
      Po raz pierwszy całą pieśń, tekst i melodię, opublikowano w Warszawie w roku 1921 nakładem Bronisława Rudzkiego pod tytułem "My, Pierwsza Brygada. Piosenka żołnierska w układzie Mieczysława Kozar-Słobódzkiego".
10 sierpnia 1924 r. na Zjeździe Legionowym w Lublinie Marszałek Józef Piłsudski powiedział: "Dziękuję panom za najdumniejszą pieśń, jaką kiedykolwiek Polska stworzyła". Pod wpływem tych słów, a także specjalnej audiencji w Belwederze, Biernacki jeszcze w sierpniu dodał zwrotkę "Dzisiaj już my jednością silni". Jesienią 1925 r. Hałaciński dopisał ostatnią: "Potrafim dziś dla potomności".
     Sprawę autorstwa pieśni długo rozpatrywało Wojskowe Biuro Historyczne, które dopiero w 1939 r. orzekło, że jest ona wspólnym dziełem (Piłsudski uznawał raczej autorstwo T. Biernackiego). Werdykt ten nie zakończył wieloletniego sporu i do dziś nie jest dla wszystkich przekonujący. Jedno jest wszakże pewne: obu autorów czerpało inspirację z dobrze w Legionach znanego anonimowego utworu, zaczynającego się od słów "Legiony to są Termopile", śpiewanego na melodię rosyjskiej pieśni rewolucyjnej.
      "Pierwsza Brygada" od początku miała trudny żywot - budziła ogromne sprzeciwy w środowisku endeckim, a spory polityczne wokół niej nie gasły. Pozostała pieśnią kombatancką, dumną i rozgoryczoną, gorzką i gniewną. Ale też od początku lat 20. jej popularność nie malała, bez względu na czas historyczny pokoju lub wojny, okoliczności polityczne i obowiązujący ustrój.
                           Źródła: Wacław Panek, Polski śpiewnik narodowy, Poznań 1996;                         

                        Zbigniew Adriański, Złota księga pieśni polskich, Warszawa 1997;

                                                                 Adam Roliński, płk Grzegorz Leszczyński

 Stosunek Słobódzkiego do „Pierwszej Brygady”   

 /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

 

- Powiedz mi Mieciu – zapytał trochę niepewnym głosem – dlaczego ty właściwie jakby odcinasz się cały czas od tej sławnej pieśni legionowej – „My Pierwsza Brygada”? Przecież już przed wojną słyszałem nieraz, że kompozytorem tego marszu to właśnie jesteś ty... A tymczasem ile razy natykam się na nuty i słowa tego utworu – to nigdy tam nie są odnotowane ani nazwisko kompozytora ani autora tekstu...?

    - Pan Mieczysław spojrzał na mego ojca z pewnym wyrozumieniem i po chwili namysłu rozpoczął swoją „opowieść”:

    - Wydaje mi się Heniek, że ty chyba nie za bardzo zdajesz sobie sprawę – jak wszystko to – co dotyczy tej pieśni jest niesłychanie i trudne i dość skomplikowane. A może stać się tylko wtedy bardziej jasne gdy sięgnie się do odległego 1914 roku... To w tym pamiętnym roku, w nocy...6 sierpnia – z krakowskich Oleandrów wyrusza w kierunku Słomnik i Miechowa – „pierwsza kompania kadrowa” – licząca 144 ludzi – uformowana przez naszego Komendanta. „Kadrówką” tą dowodził Tadeusz Kasprzycki/późniejszy generał/, który otrzymał od Józefa Piłsudskiego ściśle określone rozkazy i wytyczne jak ma postępować kiedy kompania przekroczy granicę pomiędzy zaborem austriackim a zaborem rosyjskim. Wśród żołnierzy wspomnianej kompanii było co najmniej kilkudziesięciu utalentowanych oficerów. Mieli oni stanąć na czele pułków, które powinny były zostać uformowane spośród licznie i spontanicznie napływających młodych ludzi – żyjących już od wielu lat pod butem Moskala...

      -     Och... nie musisz... mi tego wszystkiego przypominać – „zajęczał” mój ojciec – ja dokładnie pamiętam jak te sprawy wtedy się miały... i co mówili o tym ludzie...                                                                                  

    - Pamiętasz ? To chyba pamiętasz także, że zaraz – kiedy „kadrówka”  dotarła już do Kielc – powstała bardzo popularna i ciągle jeszcze śpiewana przed wojną piosenka zaczynająca się od słów:           

     „Raduje się serce,

      raduje się dusza,                                                   

      gdy pierwsza kadrowa

      na wojenkę rusza...”

    Ale czym innym okazał się tekst piosenki – a czym innym ponura rzeczywistość. Bo niestety nie było czym się radować. Nasi chłopcy natchnieni przez swego Komendanta i opanowani ową niemal „obłędną” ideą o „wybiciu się Polaków na niepodległość” – natknęli się w „Kongresówce” na straszliwy mur obojętności. Zatrzaskiwano przed nimi drzwi i zamykano okiennice, nie udzielano im ani kwater ani prowiantu.

I oczywiście nikt nie zgłaszał się do mającego powstać w „Królestwie” – wojska polskiego. Marzenia Komendanta o mających tu powstać pułkach, które pójdą opanować Warszawę – okazały się mrzonką. A jednocześnie w drużynach strzeleckich/należałem do takiej drużyny od 1910 roku/, które działały na terenie Galicji – zapanowało niesamowite przygnębienie. To był dla nas swego rodzaju wstrząs psychiczny. Obojętność i niechęć społeczeństwa królewieckiego do podjęcia walki narodowo-wyzwoleńczej niweczyły nasze marzenia, podważały wiarę w celowość działań Komendanta. Królewiacy przyzwyczajeni do kacapskiego bata – chronili się przed kompanią kadrową w rosyjskim wojsku. To po prostu było straszne i wprost nie do zniesienia...dla nas młodych i szlachetnych, gotowych do złożenia najwyższych ofiar dla ojczyzny... „

 

Odzyskanie niepodległości w „Lager Jabłonna” w

Legionowie.

 

11 listopada 1918r. w wagonie kolejowym w lasku w Compiègne podpisany został akt kapitulacji Niemiec i tym samym I wojna światowa została skończona. W dniu tym ustała kuratela okupacyjna Niemiec i Austro–Węgier na terenie Królestwa Polskiego i Galicji.
Również w tym dniu Rada Regencyjna przekazała Piłsudskiemu naczelne dowództwo nad tworzącym się wojskiem. Tego też dnia, po pertraktacjach marszałka z Centralną radą żołnierską wojska niemieckie zaczęły się wycofywać z Królestwa Polski (zakończyły to 19 listopada).W Warszawie i na ulicach innych miast Polski rozbrajano żołnierzy niemieckich i austriackich oraz świętowano odzyskanie niepodległości. Rozbrajanie Niemców od razu nie było takie proste. Dla przykłady w nocy z 10 na 11 listopada tłum zaatakował kasyno prezydium policji w ratuszu przy Placu Teatralnym w celu rozbrojenia władz policji niemieckiej tam zgromadzonych, doszło do wymiany ognia, sytuację opanowano dopiero po odsieczy oddziału aspirantów oficerskich z Jabłonny.
Co w tym czasie działo się w Wieliszewie i jego najbliższych okolicach?
Zacznijmy od obecnego Legionowa. Dzięki pracom badawczym i publikacjom Pana Jacka Szczepańskiego, Prezesa Towarzystwa Przyjaciół Legionowa, możemy dzisiaj poznać historie tamtych czasów ówczesnej Jabłonny Nowej a od 1919r. Legionowa. Po wycofaniu się Rosjan z nazywanego przez nich „Obozu Feldmarszałka Hurki”, od nazwiska zwycięskiego dowódcy w wojnie z Turcją i byłego warszawskiego generała gubernatora (1883-1894), czyli obecnego Legionowa w sierpniu 1915r. pozostawione koszary zajęły rezerwowe wojska niemieckie Infanterie Ersatz Trupie Warschau. W czasie I wojny światowej koszary nosiły już nazwę „Lager Jabłonna”.
W listopadzie 1918r. stacjonowało w nich 2-3 tys. żołnierzy niemieckich, zgrupowanych w czterech batalionach, szkolących się przed wyruszeniem na front. Dysponowali oni wszelkiego rodzaju bronią ręczną, ciężkimi karabinami maszynowymi a nawet miotaczami min. Tak silnie uzbrojony garnizon, 11 listopada 1918r. zaatakowała kompania Polskiej Organizacji Wojskowej, licząca niespełna stu ochotników. Pochodzili oni z okolicznych wsi
Oddziałem dowodził pochodzący z Chotomowa Polikarp Wróblewski ps. „Wyrwa”. Po potyczce, w której zginął Stefan Gawryszewski ochotnik POW, Niemcy podpisali akt kapitulacji 14 listopada i w tym też dniu pierwszy kolejowy transport okupantów opuścił koszary. Wróblewski wspomina „16 listopada przyjechał z Komendy Głównej Wojska Polskiego w mundurze artylerii Legionów kpt. Kozar Słobódzki z pismem, że obejmuje dowództwo nad naszymi ludźmi na terenie koszar. 17 listopada zostałem wezwany do Sztabu Głównego do płk. Wacława Stachiewicza. W obecności komendanta Obwodu Praskiego Kazimierza Surdykowskiego zdałem raport z rozbrojenia Niemców i zajęcia koszar w Nowej Jabłonnie.” Dalej w „Roczniku Legionowskim” możemy przeczytać że Mieczysław Kozar Słobódzki jako pierwszy oficjalny komendant garnizonu w Jabłonnie przygotował koszary do przyjęcia pierwszych kadr peowiackich, które zaczęły napływać do Jabłonny od połowy listopada 1918 r. Byli to głównie ochotnicy z Warszawy i okolic, z Sochaczewa, Pruszkowa, Skierniewic i Tłuszcza. 2 tysiące peowiaków przyjechało z okolic Kalisza, Sieradza, Słupcy oraz Konina. Pod koniec listopada, komendę nad oddziałami POW objął generał Kazimierz Sosnkowski. Z inicjatywy jego, ppłk. Stanisława Burchardta Bukackiego i kpt. Jana Kruszewskiego utworzono w Jabłonnie, liczący około 2,5 tysiąca żołnierzy „Obóz Ćwiczebny Jabłonna” pod dowództwem kpt. Stanisława „Młota” Parczyńskiego. Formowano tam regularne bataliony piechoty, pochodzące z ochotników POW.  

Piosenka „Białe Róże”

     "Białe róże" - bardziej znane jako "Rozkwitały pąki białych róż". Piosenka powstała około roku 1918. Autorem słów był Kazimierz Wroczyński (1883-1957), poeta, dramaturg, dyrektor kabaretu "Czarny Kot". Napisał on kilka zwrotek wraz z Janem Emilem Landau (1890-1972). Po nim anonimowi autorzy dopisywali następne. Muzykę skomponował Mieczysław "Kozar" Słobódzki (1884-1965), kompozytor, twórca m.in. melodii "Maszerują chłopcy, maszerują", "Bajki" oraz "Piosenki o Świdnicy". Istnieje kilka odmian melodii i tekstu. Zależnie od miejsca i środowiska śpiewano: "Tam nad jarem (pod Lwowem, nad Dźwiną, nad Niemnem), gdzie na wojence padł...". Pieśń była bardzo popularna w latach międzywojennych i w czasie II wojny światowej. Na jej melodię powstało wiele piosenek.

Źródło:

http://www.dziennik.krakow.pl/pl/aktualnosci/kultura/296198-na-polska-nute.html

 

Barbara Palme o pobycie w Warszawie(wywiad Z. Curyla z B. Palme w dniu 14 marca 2009 r. w Koszalinie)

 

   „… Bardzo bogaty twórczo okres międzywojenny w Warszawie Ojciec utrzymywał kontakty z Tuwimem, Slonimskim. Zachowała się dedykacja starego Rudzkiego na tej wielkiej fotografii, bo stary Rudzki miał zakład fotograficzny w Warszawie. To był przyjaciel ojca, a Kazio Rudzki to był taki syn chrzestny ojca i taki podopieczny. Ojciec był chrzestnym Kazimierza Rudzkiego. Kazio był nawet na pogrzebie. W tym czasie jak ja pamiętam to ciągle grał. Ale pamiętam niewiele, bo ja byłam „gówniarz”, to ja się tym nie interesowałam. Ciągle grał…”

    

 

 

 

 

 

 

Mieczysław Kozar – Słobódzki z wydawcą Kazimierzem Rudzkim

 

  

 

"… W Warszawie wytworzył się taki dość nietypowy układ, Legioniści w tym czasie często zmieniali żony… jak się zeszli z moją mamą to już mieszkał u nas, to znaczy na Polnej, ale dochodził do pierwszej żony. Pamiętam, że byłam taka „merda” jeszcze i poszłam z tą moją przyrodnią siostrą Ewą na pogrzeb pierwszej żony ojca. Oczywiście bez wiedzy matki, bo moja mama tego nie tolerowała, ale Ewa mnie brała i chodziłyśmy do tamtej mamy. Może to robiła mojej mamie na złość? Nie wiem… W każdym razie tamta pani była dla mnie bardzo miła i ja ją lubiłam i na pogrzebie też byłam… Mieszkaliśmy na ulicy Polnej 7: ja z rodzicami, a Ewa ze swoją matką mieszkały na Senatorskiej 22. My tuż przy politechnice, prawie… Dom przepełniony był tą atmosferą legionów i Piłsudskiego. Ciągle się przewijali znajomi…. Mieliśmy nawet takie zdjęcie Piłsudskiego z Wieniawą z  autografem Marszałka, ale ktoś to podprowadził. Ktoś z moich znajomych. Ja pokazywałam zdjęcia i ktoś je podpatrzył. I książkę miał z dedykacją. To znaczy to było wspólne dzieło marszałka Tuchaczewskiego i Józefa Piłsudskiego na temat kampanii 20 roku. I był cały, no powiedzmy 100 stron Tuchaczewskiego jak on przeprowadza atak, jak zamierzał, jak co i do tego jakby koreferat Piłsudskiego jak on polemizował z nim. To było „fajne”…” . Ojciec miał dobry stosunek do ludzi, Był pogodny. Był bardzo fajnym facetem. Ja byłam od dziecka z ojcem związana. Myśmy byli znani w Warszawie. Pamiętam, że ojciec ze mną, takim małym „gówniarzem”, na przykład do kawiarni na randki przychodził z jakąś swoją aktualną... Dzidziuś sobie rąbał jakąś czekoladę czy coś, a tatuś rozmawiał z panią. Etos legionisty, to mu otwierał wszystkie salony…Te młode panie to lubiły go bardzo, zwłaszcza te młodsze o trzydzieści lat… Miał bujne życie, to fakt … Chodziłam z nim na jego randki, znałam jego różne panienki… Ale, dla matki był bardzo dobry, nigdy nie żałował grosza, nigdy nie robił piekła i jak ktoś marudził, on najwyżej wychodził z domu. Nigdy nie było żadnych awantur, takich żebym ja… a przez ścianę miałam z rodzicami pokój i szklane drzwi, więc ja bym to musiała słyszeć… Nigdy. Miał zawsze dobry stosunek do żony…

 

Antykwariat Polskiej Muzyki - Różni wykonawcy "CO NAM ZOSTAŁO Z TAMTYCH LAT? Lata trzydzieste XX wieku. Piosenki Juliana Tuwima."

Autorzy i artyści scen kabaretowych przedwojennej Warszawy udowodnili, że małe piosenki mogą być też wielką sztuką. Do Warszawy zjechali w XX wieku utalentowani młodzi panowie: z Łodzi w roku 1916 - Julian Tuwim, ze Lwowa - Marian Hemar w 1924 roku, w tym samym roku odwiedził Warszawę Fryderyk Jarosy z rosyjskim kabaretem "Sinaja ptica" i... został. Autorzy warszawscy też znakomici: Jerzy Jurandot, Konrad Tom,  Antoni Słonimski. Jan Brzechwa wspominał: "W roku 1918 wróciłem z Rosji. Poznałem Tuwima. Był najzdolniejszym i najpłodniejszym dostawcą repertuaru dla kabaretów literackich. Niewyczerpany w pomysłowości i dowcipie poeta - liryk potrafił dla potrzeb sceny zmienić się w poetę-kpiarza, humorystę i niezrównanego kalamburzystę." Pisał teksty dla konkretnych artystów - wielkie piosenki Tuwima interpretuje na płycie Hanka Ordonówna: "Miłość ci wszystko wybaczy", "Na pierwszy znak", "Książę", "Stara piosenka", "Ja śpiewam piosenki". Wspaniały tekst do "Kniaginiuszki" nie ma sobie równych dzięki interpretacji Ordonki. Artykuły prasowe ukazują się często p.t. "Ordonka - Kniaginiuszka". Piosenki Juliana Tuwima były przebojami. Pisał teksty dla lekkiej muzy jako "Oldlen", "Tuvin", "Wim", "J. Wim", "Dr. Pietraszek", dlatego odkrycie ,że : "Co nam zostało z tych lat"- napisał Tuwim -  budzi zdziwienie. Ulubionym przebojem miłośników dawnej piosenki jest liryczny "Pokoik na Hożej". Pisał skecze, monologi dla Adolfa Dymszy, Ludwika Lawińskiego, Kazimerza Krukowskiego i teksty piosenek dla teatrzyków i dla filmu. Oklaskiwano jego utwory w takich kabaretach jak: "Czarny Kot", "Miraż", "Qui pro Quo", "Banda", "Cyganeria", "Cyrulik Warszawski". Emigrant Fryderyk Jarosy powie po latach w Londynie: "To był szczyt kabaretu literackiego i drugiego z takimi talentami i w takiej atmosferze nie było wtedy w całej Europie." Na naszej płycie ulubioną przez pokolenia piosenkę Bajk, do której muzykę napisał Mieczysław Kozar - Słobódzki (kompozytor popularnej piosenki "Rozkwitają pąki białych róż") śpiewa powojenny piosenkarz Jerzy Sidorowicz. Płyta nagrana w latach trzydziestych nie zawierała całego, trzyzwrotkowego tekstu. Dla poety Łodzianina gra Łódzka Orkiestra Mandolinistów Edwarda Ciukszy.
Lista utworów:                 
23. BAJKI  - piosenka (muz.Mieczysław Kozar - Słobudzki) Jerzy Sidorowicz z ork. Mandolinstów Edwarda Ciukszy, Polskie Nagrania XL 538, 1969

Źródło: http://www.4evermusic.pl/artysci/10/dyskografia/12

 

Barbara Palme

O pobycie w Pionkach, Garbatce i wywózce na „roboty” do Niemiec. (wywiad Z. Curyla z B. Palme w dniu 14 marca 2009 r. w Koszalinie)

      „… Ojciec był całe życie pracownikiem „dwójki” a nie mógł już oficjalnie występować jako pracownik „II Oddziału Wojska Polskiego” tylko zawsze gdzieś pracował, no, i tam był dyrektorem Gimnazjum w Tomaszowie. Ja tam chodziłam do przedstępnej klasy, czyli miałam pięć lat. Znaczy był rok `29… i stamtąd właśnie przenieśli go do Pionek. Pionek, które były taką enklawą absolutną, ale tam było życie, … kochany …. Tam było życie!!! Taka enklawa: basen pływacki, korty tenisowe, kino, gdzie program zmieniali dwa razy w tygodniu, seanse: od 16 dla młodzieży, od 20 dla dorosłych, kasyno urzędnicze, kasyno pracownicze, nawet.. Ci … Robotnicy mieli swoje kasyno, swoją dzielnicę bardzo pięknych domków. Ja nie wiem jak to dziś wygląda, ale wtedy to była, …no wie Pan, cudowna enklawa. A Garbata, to dziura, taka letniskowa dla Radomia. Takie willowe domki, i wiocha dalej. Ale Garbata to taki smutniejszy okres, bo to był głód, brud nędza, mama chodziła z plecakiem po kartofle na wieś w zamian za jakiś tam kolczyk, czy coś, ….to już nie było, fajne….”

  Ojciec był w „dwójce” to wiecie przecież, i z ramienia „dwójki” był w fabryce prochu w Pionkach. To było kilka ładnych lat, bo ja tam zaczęłam od czwartej klasy szkoły podstawowej, i skończyłam jak wybuchła wojna. Bo Pionki przecież, od razu zamknęli, myśmy mieszkami na wytwórni. Myśmy się przenieśli do Garbatki. Śliczna, piękna miejscowość na trasie Radom –Dęblin, ale już bliżej Dęblina, i tam mama dostała klucze od znajomych, którzy uciekli do Anglii, taki domek, letni domek, gdzie się paliło w takich piecykach żelaznych, ale duży piękny ogród, drzewa owocowe, nooo… Miałam wtedy te 15 lat, to mi się bardzo podobało. Ale potem Ewa Wysoka stwierdziła, że jak ja będę siedziała na tej wiosce, to zgłupieje całkiem, wzięła mnie za łeb i wywiozła do siebie do Warszawy. Jej mąż był w oflagu. On siedział w oflagu VIIA. Myśmy w dwie mieszkały, razem z Ewa w Warszawie. Z tą wywózką to było tak, że ja wyszłam do koleżanki trzy domy dalej, też na …. Myśmy mieszkały … ona na Filtrowej, a my za rogiem. Ja bardzo często po godzinie policyjnej, wyjrzałam, nie ma nikogo … myk! a tym razem myknęłam te dwa domy, ale w bramie byli żandarmi. I mnie zwinęli. Ja się nawet nie przejęłam, bo to się zdarzało, że sprawdzili, ale miałam fałszywą kartę pracy, i mnie od razu, wtedy już nie widziałam Ewy, ani nikogo, tylko prze kogoś tam dałam znać, co się stało. I mnie wywieźli wtedy, to był rok `43, przełom marzec/kwiecień. Natomiast Ewa uciekła przez zieloną granicę w czterdziestym… Po powstaniu, przez Pruszków dostała się do Krakowa, gdzieś tam u kogoś mieszkała i potem przez zieloną granicę dotarła do Murnau do Oflagu. I wrócili do Polski parę miesięcy przede mną, znaczy ja wróciłam już w `47 a oni w grudniu `46 z malutkim Tomkiem. I Janek od razu tam już osiadł. Tomek się urodził jeszcze w Regensburgu. Wszystko to poplątane, cała rodzina, jak ja mówiłam zawsze, poplątana…”

 

W Pionkach

Kilka lat temu znany historyk, a obecnie między innymi pracownik Instytutu Pamięci Narodowej profesor Marek Wierzbicki podczas promocji pierwszego tomu „Szkiców z dziejów Pionek” zadał dość retoryczne pytanie – Dlaczego do międzywojennych Pionek przyjeżdżała ówczesna elita intelektualna, kulturalna i polityczna II Rzeczpospolitej? Co było powodem, że wybitni technicy, inżynierowie z dalekich zakątków naszego kraju decydowali się na stały lub czasowy pobyt w naszym mieście? To połączone pytanie nadal jest aktualne. Wiadomo. Tu była Państwowa Wytwórnia Prochu. To tu, w naszym mieście potrzebne były kadry i światłe umysły. To tu w końcu w małej miejscowości położonej w środku gęstych lasów była praca. I to praca nie tylko dobrze płatna, ale dająca możliwości rozwoju i awansu zawodowego. Przybywali, więc ludzie, aby w naszym mieście znaleźć swój dom. Swoją rodzinną przystań. Po wojnie również nasze miasto było świadkiem ludnościowej migracji. Przyjeżdżali do nas, ale także i wyjeżdżali ci, którzy tu przyszli na świat, aby dać swoją wiedzę i umiejętności tam, gdzie była ona niezbędna. Takie nazwiska z pionkowskim rodowodem jak Piaseczny, Mitan, Czuraj, Szwed znamy wszyscy. Nie o nich, więc będzie niniejszy materiał. W tej skromne publikacji skupimy się na tych często dziś zapomnianych osobowościach, które na swojej życiowej drodze z różnych powodów zetknęły się z naszym miastem. Kto dziś, bowiem może cokolwiek powiedzieć temat Mieczysława Kozar – Słobódzkiego? A to przecież on skomponował muzykę do takich słynnych pieśni jak „Maszerują chłopcy, maszerują” i „Rozkwitały pąki białych róż”. A co on miał wspólnego z Pionkami? Urodził się przecież w Chocimiu a zmarł w Świdnicy. A jak się okazuje miał i to bardzo dużo. W oficjalnym biogramie  nie odnajdujemy jednak pionkowskiego rodowodu. Wystarczy jednak poświęcić kilka chwil, aby w następnych opracowaniach przeczytać – „Przez pewien okres czasu był dyrektorem Stoczni Modlińskiej. Przed II wojną światową pracował, jako dyrektor Gimnazjum najpierw w Tomaszowie Mazowieckim, potem w Pionkach, a gdy wybuchła wojna, musiał ukrywać się z rodziną w Puszczy Kozienickiej, w miejscowości Garbatka. Ten znany, ale w sumie zapomniany kompozytor był przez pewien okres swojego życia związany z naszym miastem. Ci, którzy go znali wspominają, że dyrektor często spacerował w Pionkach z dwoma bernardynami ściskając w ręku przyrząd do mierzenia siły tak mocno, że kończyła się skala.

 

W Pionkach i Garbatce

Irena Kordyasz-Bojanowska z domu Górzyńska: „„Kozara" Słobódzkiego poznałam jeszcze przed wojną, gdy dojeżdżałam pociągiem do Radomia do szkoły. Zdarzało się, że wsiadał czasami do pociągu, w którym jechałam wraz z koleżankami. To one mi oznajmiły, że ten elegancki i przystojny mężczyzna jest dyrektorem prywatnego gimnazjum w Pionkach. Wyróżniał się wśród pasażerów dobrą manierą, urodą, inteligencją. W czasie okupacji „Kozar" Słobódzki przyszedł do naszego domu. Byłam już mężatką. Wraz z Tadeuszem Kordyaszem zamieszkaliśmy w wynajętym domu pani Barbary Boguckiej przy obecnej ulicy Sienkiewicza. Mąż leczył wówczas ziołami. Widocznie choroba go dopadła, skro przyszedł prosić o pomoc. Ja już wiedziałam, kim jest ten pacjent. W rozmowie z Tadeuszem zdradził, że jest kompozytorem, autorem muzyki pieśni legionowych. Tadeusz był człowiekiem wykształconym, toteż podczas rozmowy obaj przypadli sobie do gustu. Nawiązała się przyjaźń. Tadeusz zapraszał Słobódzkiego na wieczorki muzyczne, gdyż posiadaliśmy płyty patefonowe. „Kozarowi" brakowało kontaktu z muzyką. Cieszył się, jak dziecko, gdy Tadeusz puszczał mu utwory: Antoniego Dworzaka, Stanisława Moniuszki, Beethovena, Mozarta, Bacha, Straussa. Uwielbiał klasyków. Wieczory muzyczne były dla niego prawdziwą ucztą dla ducha. Gdy opuszczał nasz dom, widać było na jego twarzy radość, błysk w oczach. Przychodził do nas wiele razy. Być może okupacyjna bieda i jemu zajrzała w oczy. Krążyły nawet plotki, że wyłapuje koty i się nimi żywi. W co nie wierzę. O jego córkach nie będę się wypowiadać."

 

Irena Ochwanowska: „Wojna zaskoczyła nas Garbatce, w naszej letniej „Willi Marysia". Nie było już mowy o wyjeździe do Lublina, gdzie mieszkaliśmy na stałe. Tymczasem do Garbatki wciąż przyjeżdżali nowi ludzie z różnych stron Polski, by ukryć się przed okupantem. Jednym z przybyszów był Mieczysław Słobódzki z rodziną. Wraz z żoną Niemką i trzema córkami: Ewą Wysocką- żoną oficera Wojska Polskiego, 17-letnią Hanią 15-letnią Basią zamieszkali w domu modrzewiowym, należącym do Edwarda Kacprzykowskiego, dziadka Halina Barszcz. Działka ta obecnie jest położona przy ulicy Plażowej. Dziś jej właścicielami są Wiesława i Andrzej Banachowie. Wrócę jednak do początkowego okresu wojny. Moje dwie siostry Zosia i Krysia wykazały się zaradnością życiową. W naszym domu otworzyły kawiarenkę. Wprawdzie nie parzyły klientom kawy naturalnej, bo i skąd ją miały wziąć, lecz zwykłą zbożówkę. Same też wypiekały ciasta i ciasteczka według domowych przepisów. Przychodzili smakosze, kupowali, a nam do rodzinnej kasy wpadały skromne pieniądze na przetrwanie. Tuż obok mieszkały panny Słobódzkie, równie sprytne. Założyły domową kawiarnię. Przychodziły do moich sióstr, by wymienić przepisy na nowe ciastka lub podzielić się wrażeniami w samodzielnym interesie. Do kawiarenki u Słobódzkich przychodzili cywile, ale częstszymi smakoszami byli żołnierze niemieccy. Ja nigdy w ich „lokalu" nie byłam. Podejrzewać mogłyśmy z siostrami, że z pewnością serwowały naturalną kawę lub inne słodycze, które były nieosiągalne w czasie okupacji. Z Mieczysławem Słobódzkim nigdy nie rozmawiałam. Jego córki też nie chwaliły się, że ojciec jest kompozytorem, autorem słynnych piosenek legionowych, bo wiadomo, czym to się mogło dla niego skończyć. Legiony to niepodległość. Wróg potęgi niemieckiej. Nie pamiętam już dziś, w którym roku wyprowadzili się państwo Słobódzccy z naszego sąsiedztwa. Gdyby moje siostry żyły, z pewnością powiedziałyby na ten temat o wiele więcej. Przedsiębiorczość okupacyjna Zosi i Krysi w prowadzeniu kawiarenki nie trwała długo. Wkrótce Niemcy zajęli nasz dom i urządzili w nim kantynę na potrzeby własnego wojska. Potem kasyno dla oficerów."

 

Bronisław Szczepaniak:Po pierwszej wojnie światowej w latach 20. wybudowano Wytwórnię Prochu pionkach. Był to na owe czasy nowoczesny zakład. Produkował materiały wybuchowe i inne również na eksport. Ludzie z Pionek i okolic mieli tam zatrudnienie, w związku z czym miasteczko się rozbudowywało. Kadra techniczna zakładu składała się z wielu specjalistów, którzy wraz z rodzinami mieszkali w pobliżu wytwórni. Najbliższa szkoła średnia była w Radomiu. Powstał pomysł, aby dla wygody pracowników, mieszkańców miasta i okolic, założyć szkołę średnią w Pionkach. Wybrano Komitet Rodzicielski, który zajął się organizacją i budową szkoły. I tak w roku 1936 powołano do życia Gimnazjum Koedukacyjne. Zaczęto od pierwszej klasy. Kiedy ja zdawałem do tego gimnazjum, najstarsi uczniowie chodzili już do 3klasy. Szkoła była prywatna, a w związku z tym n naukę trzeba było płacić czesne, które wynosiło 30zł miesięcznie. Wówczas była to znaczna kwota i niewielu ludzi mogło sobie na nią pozwolić. Dla emerytów i rodzin w trudnych warunkach fundowano zniżki do 50%. Pierwszym dyrektorem szkoły został Pan „Kozar" Słobódzki- wysoki, dobrze zbudowany, silny mężczyzna. Sekretariat zaś prowadziła zona Słobódzkiego- rudowłosa pani. Często widywaliśmy naszego dyrektora na terenie szkoły w towarzystwie dwóch pięknych bernardynów. Były to wielkie, bardzo mądre psy ratownicze, białe w brązowe łaty. Widziałem kiedyś na filmie, jak takie psy szukały ludzi zasypanych pod lawinami w górach. Miały przytwierdzone do obroży baryłki z rumem dla rozgrzania odkopanych i zmarzniętych osób. Między uczniami mówiło się, że pan dyrektor był legionistą, oficerem Wojska Polskiego, no i kompozytorem pięknych wojskowych piosenek, chętnie śpiewanych, jak np. „Białej róży kwiat". Kiedyś na lekcji gimnastyki sprawdzano naszą siłę mięśni za pomocą specjalnego urządzenia. Był to krążek, który ściskało się w dłoni, a następnie na skali od 0 do 120 odczytywało się wynik. My chłopcy wyciskaliśmy z trudem 30-40. Wtedy przyszedł dyrektor, ścisnął krążek, a wskazówka na skali podeszła do końca. Podziwialiśmy jego siłę. W 1939roku,kiedy nasz kraj znalazł się pod okupacją niemiecką, wszystkie szkoły średnie i wyższe zostały dla polaków zamknięte. Ten sam los spotkała i nasze gimnazjum, a wykładowcy wraz z rodzinami rozproszyli się po kraju. Nasza działka sąsiaduje z posesją państwa Ochwanowskich. Pewnego dnia ujrzałem u swoich sąsiadów pięknego bernardyna, innym razem córki pana Słobódzkiego. Wydedukowałem, że mój dyrektor mieszka w Garbatce. Tak też było. Mieszkał u pana Edwarda Kasprzykowskiego. Widywałem go do czasu do czasu. Po wojnie losy rzuciły mnie na Ziemie Odzyskane. Najpierw do Bielawy, następnie do Świdnicy, gdzie pracowałem w Zakładzie Elektrotechniki Motoryzacyjnej. Jakież było moje zdziwienie, gdy kiedyś idąc z zoną, natknąłem się na pana Słobódzkiego. Okazało się, że pełnił funkcje dyrektora Gimnazjum i Liceum, które było usytuowane naprzeciwko mojego zakładu. Występował czasem w teatrze świdnickim, na koncertach charytatywnych okazjonalnych ze swoimi pięknymi i romantycznymi piosenkami wojskowymi. Dalej nie śledziłem jego losów. Wiem z całą pewnością, że jak mój syn zaczął uczęszczać do tej szkoły około 1965 roku, pan Słobódzki nie był już jej dyrektorem. "

 

Psy Słobódzkiego zapamiętała Regina Zdziennicka z domu Stępień. Widziała jak  Słobódzki wracał z nimi ze spaceru. Zdziennicka zapamiętała też kawiarenkę u Słobódzkich, typowy gasthaus dla Niemców. Nie przypominała sobie, żeby wcześniej powstała kawiarenka u Ochwanowskich. Otworzyły ją Zosia i Krysia. Podawały zwykłą zbożówkę, o kawę naturalną było trudno.

Ewa Bojakowska- Pikul, przy okazji wypowiedzi o domu Skorupskich: „Położenie wilii przed dworcem - wykorzystano w 1940 roku na prowadzenie przez ponad rok kantyny dla niemieckich żołnierzy i oficerów. Ścieśniono sześcioosobową rodzinę w dwóch pokojach, ale na potrzeby kantyny oszklono okna i poprawiono standard zniszczonego domu. Kantyną kierował pan Słobódzki ze względu na znajomość języka niemieckiego. Po jej likwidacji zostały na sufitach ślady licznych „wiwatów", wyklejone ściany afiszami i rysunkami oraz poniszczone wujostwa meble i fortepian".

 

BOGUSŁAW SŁOBÓDZKI

Tabliczka w Kaplicy Katyńskiej Archikatedry Warszawskiej:

„13736. Ppor. Bogusław SŁOBÓDZKI, ur.1909-05-29,Stanisławów,
student, 1 pan, zm. 1940, Charków”

 

( artykuł o  dowodach rzeczowych autorkami tektsu są Witomiła Wołk-Jezierska, Krystyna Krzyszkowiak, Ewa Osiecka:

„… odznaczeni zostali wszyscy zamordowani Polacy w liczbie 21 857, których NKWD wymordowało w kwietniu i maju 1940 roku w Katyniu, Charkowie i Twerze. W roku 1976 możliwe było określenie tylko jedynego wowczas znanego miejsca zbrodni - Katyń. Nie znane były pozostałe miejsca kaźni, ani dokładne nazwiska Ofiar, których ponad 3 tysiące nadal jest nieznane. Szczegółową notatkę na ten temat znaleźć można w książce prof. Janusza K. Zawodnego - "Katyń" - wyd. Edition Spotkania 1989; vide' "Dokument numer 12" strona 302 cytat:  „Lista osób zamordowanych w Katyniu, Miednoje i w Charkowie mianowanych pośmiertnie na kolejne stopnie, odczytana w trakcie uroczystych obchodów w dniach 9 -10 listopada 2007 r.”

 

BARBARA PALME O SWOIM BRACIE BOGUSŁAWIE (wywiad Z. Curyla z B. Palme w dniu 14 marca 2009 r. w Koszalinie)

„On (Bogusław dop. Z.C) skończył Politechnikę Warszawską z dość dużym opóźnieniem. Bo lubił sobie przerwać jeden semestr, pojechać do Zakopanego – był świetnym pianistą. Grywał w tam dobrych knajpach, zarabiał pieniądze na następne pół roku i wracał. I studiował dalej. Skończył w związku z tym studia dość późno, bo miał chyba 25 albo 26 lat. I wtedy oczywiście po studiach za d…. i do podchorążówki, musiał swoje odsłużyć. W tym czasie wybuchła wojna, dostał kartę powołania i odprowadziliśmy go z ojcem na dworzec. Poszedł i tyleśmy go widzieli. I potem tylko… z niemieckich gazet, gdzie podano nazwiska, dowiedzieliśmy się, że tam ich wszystkich rozwalili… Gazety podały listy, tych zidentyfikowanych. I to było wszystko…. Talent muzyczny miał po ojcu, i to duży…. W ogóle to był uroczy. Funkcjonowały właściwie dwie rodziny: żyła jeszcze pierwsza żona mojego ojca i Ewa (pierwsza córka M. Słobódzkiego – przypis Z.C), mieszkała z nią, a Boguś z kolei, który studiował na Politechnice, mieszkał u nas, na ul. Polnej, cztery domy od Politechniki. Z moją mamą posiadał wyśmienite stosunki od zarania.

 

1 Pułk Artylerii Najcięższej

 

TOMASZ WYSOKI O SWOIM WÓJU BOGUSŁAWIE SŁOBÓDZKIM

(z wywiadu J. Chojnowskiej z T. Wysockim 17.czerwca 2011 r. w Warszawie)

  

„ …..Po nim [po ojcu…dop. Z.C] zdolności muzyczne przejął syn Boguś. On był jeszcze zdolniejszy tylko, bym powiedział bardziej taki rozproszony. Był z wykształcenia inżynierem budowy samochodów, ale udzielał się jako muzyk. Grał w Warszawie w takiej eleganckiej kawiarni „Sztuka i moda”, grał na fortepianie z późniejszym dyrektorem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. To go bardziej interesowało, w tym się wyżywał. …. Był w obozie w Starobielsku i tych ze Starobielska zamordowano w Charkowie… To było rodzajami wojsk podzielone… W Starobielsku byli altylerzysci, łącznościowcy… W każdym razie Boguś był w Starobielsku i zamordowany w Charkowie. Został zmobilizowany w lipcu 1939 roku jako oficer rezerwy 1 Pułku Artylerii Najciezszej we Włodzimierzu Wołyńskim i z racji tego swojego wykształcenia jako inżynier samochodowy. Tam były najcięższe działa, jakimi dysponowała, działa które się poruszały, samojezdne lub ciągnione przez ciągniki gąsienicowe. Więc to były najcięższe działa jakimi dysponowała wtedy polska armia, ale one nigdy żadnego wystrzału nie oddały. Więc ten 1 Pułk Artylerii Najcięższej bez jednego wystrzału został zajęty przez Rosjan. Tu jest ostatnia kartka od Bogusia do ojca z 27 …29 sierpnia 1939 roku wysłana do Pionek.

 

 

 

 Kartka z prośbą o przekazanie do sklepu spożywczego w tym domu gdzie zopatrywały się mama i jej matka i co miesiąc zaopatrywały się, na kredyt wtedy brano… i to jest prośba by ojciec przesłał tam 300 zł. Właścicielce tego sklepu… I tu jest jednocześnie dołączony kwit przekazu z 4 września 1939 roku.

 

 

 

Rok szkolny 1945/46 /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

Początek „…. A ten początek związany jest z pojawieniem się Mieczysława Słobódzkiego, we wrześniu 1945 roku w Świdnicy. Otrzymał on w Lublinie – do wykonania – swego rodzaju misję, której celem było zorganizowanie w tym mieście średniego szkolnictwa. I kiedy tu przybył, ówczesne, istniejące już „władze” magistrackie – oddały mu do jego dyspozycji – piękny jak na ówczesne czasy, nowoczesny budynek (przy ulicy Równej) świeżo co opuszczony przez niemiecką, średnią szkołę. Budynek ten posiadał kilkanaście izb lekcyjnych (nie z ławkami szkolnymi) ale ze stolikami i krzesłami, ogromne zaplecze w postaci różnorodnych pomocy naukowych do fizyki, chemii, geografii itp. oraz wielką aulę i halę sportową. Mieczysław Słobódzki przystąpił do organizowania w tym budynku – na wzór przedwojenny – od razu dwóch szkół. Rannego, młodzieżowego Gimnazjum i Liceum (łącznie nauka w tej szkole trwała sześć lat) oraz tzw. „wieczorówki” (co było nowością) Gimnazjum i Liceum dla dorosłych, w którym nauka odbywała się w tempie przyspieszonym. W ciągu trzech lat (jedną klasę „przerabiało się” w okresie półrocznym) – można było uzyskać w tej szkole świadectwo maturalne. Przez cały rok szkolny 1945/1946 dyrektorem tych dwóch szkół był Mieczysław Słobódzki. Ale już we wrześniu 1946 roku szkoły te rozdzielono. Dyrektorem „młodzieżówki” został świeżo co przybyły do Świdnicy – przedwojenny nauczyciel Zygmunt Żytkowski a „władztwo” nad „wieczorówką” pozostawiono w rękach dawnego legionisty i kompozytora.  

 

 

 

Jagiellońska 2

      „….Państwo Słobódzcy zajmowali wtedy dość obszerne mieszkanie – w kamienicy przy ulicy Jagiellońskiej nr 2. Wiedział, że mimo późnej godziny – jego mieszkanie jest wciąż puste. Wszyscy jego najbliżsi byli ciągle czymś zajęci. Zapracowana była szczególnie jego żona – Irena, która kierowała sekretariatem „wieczorówki” i miała na głowie – dosłownie tysiące różnych spraw związanych z funkcjonowaniem szkoły. 

     Siadał przy biurku i zanim zaczął coś pisać często rozmyślał o swoim „curriculum vitae” i o swoich najbliższych. Kilkanaście kamienic dalej – po przeciwnej stronie ulicy – znajdowało się mieszkanie bardzo  wówczas znanego w Świdnicy lekarza Jana Wysokiego...” 

 

Rok 1946 w ŚWIDNICY  /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

 

      „… Tymczasem, w tym momencie, wstał ze swego miejsca, także siedzący za tym stołem,  jakiś starszy, „dystyngowany” pan i rozłożywszy szeroko ręce zawołał z oburzeniem: - To ja panie szukam po całej Polsce nauczycieli... a pan chcesz pracować w fabryce jako kancelista... ? Mój ojciec – jak to dalej nam opowiadał – zaniemówił. Natomiast ów „dystyngowany” facet, wyszedł spoza stołu i wdał się z nim w pogawędkę. Okazało się, że jest to dyrektor niedawno zorganizowanego - ogólnokształcącego gimnazjum i liceum. Ale ta szkoła, to nie jest takie zwyczajne gimnazjum i liceum. Wskazuje na to chociażby sama jej nazwa: „Państwowe Gimnazjum i Liceum – dla dorosłych”. Ogólniak ten przeznaczony jest przede wszystkim dla ludzi, którzy pracują w różnych zakładach przemysłowych, instytucjach i urzędach i jednocześnie chcą, a nawet muszą się uczyć, bo wymagają tego od nich ich zwierzchnicy. Siłą więc rzeczy, nauka w tej szkole odbywa się po południu i co istotne, jest bardzo przyspieszona. W ciągu bowiem jednego roku szkolnego trzeba „przerobić” dwie klasy. Są tu cztery klasy gimnazjalne, które trzeba ukończyć w ciągu dwóch lat i następnie można „przejść” do dwuletniego(czyli rocznego) liceum. I w „takiej sytuacji” – do egzaminu dojrzałości można przystąpić już po trzech latach nauki. Wspomniany dyrektor – nie zwlekając ani chwili – od razu zaprowadził mego ojca do tej szkoły i zatrudnił go jako wykładowcę historii i geografii – gdyż nauczyciela do takich przedmiotów najbardziej mu brakowało – chociaż ojciec ma nieco inne kwalifikacje.

A jak właściwie nazywa się ten twój nowy szef ? – zapytała moja siostra ?

-          Nazywa się Mieczysław Kozar-Słobódzki.

 

    

Legitymacja służbowa z 1946 roku – Henryka Kędzierskiego –  nauczyciela Państwowego Gimnazjum i Liceum dla dorosłych w Świdnicy. Dokument ten został wypisany ręką Ireny Słobódzkiej -  żony dyrektora tej szkoły.

    „…Kiedy we wrześniu 1946 roku – dyrektor Państwowego Gimnazjum i Liceum – dla dorosłych” – zatrudnił w tej szkole Henryka Kędzierskiego i gdy ten opowiedział mu o swoich związkach z Pokuciem- pan Mieczysław potraktował go jako kogoś „swojego”, jako bliskiego „krajana”. W krótkim więc czasie(po wypiciu bruderszaftu)- nowo zatrudniony nauczyciel stał się tzw. „prawą ręką” dyrektora szkoły. Kto coś wie na temat kierowania szkołą – to musi także wiedzieć, że niezwykle ważnym problemem, który decyduje o jej sprawnym funkcjonowaniu – jest nieustanne kontrolowanie realizacji ustalonego rozkładu zajęć. Jest to kłopotliwe nawet wtedy, kiedy w szkole wszystko jest ustabilizowane.

A staje się prawdziwą udręką, kiedy szkoła jest nieustannie w „rozruchu”, kiedy wciąż organizowane są nowe klasy, bo zgłaszają się kolejni uczniowie i kiedy zatrudniani są nowi nauczyciele. Wtedy ten rozkład zajęć musi być zmieniany dosłownie z dnia na dzień. Opracowanie takiego „rozkładu” – to bardzo żmudne i czasochłonne zajęcie. Istota zagadnienia polega bowiem na tym, aby nauczyciele, którzy „przechodzą” z klasy do klasy aby prowadzić wyznaczone im lekcje – mieli jak najmniej tzw. okienek…

 

 Rok 1848. Część grona pedagogicznego Państwowego Gimnazjum

    i Liceum dla dorosłych w  Świdnicy. Siedzą od lewej: ksiądz Stanisław 

    Klus, Zenon Droba – nauczyciel fizyki, Leopold Wałkowski –nauczyciel 

    Matematyki, Henryk Kędzierski – nauczyciel historii i języka

    Rosyjskiego, Irena Trzcińska – nauczycielka chemii, Jerzy Jarosz –

    zastępca dyrektora, Irena Testerowa – nauczycielka języka

    angielskiego, Mieczysław Kozar-Słobódzki – dyrektor szkoły.    

       Drugim filarem, na którym opierał się dyrektor „ogólniaka dla dorosłych” – podczas kierowania tą „placówką oświatową”, była jego własna małżonka – pani Irena. Ta niezwykle pracowita kobieta prowadziła sekretariat szkoły i zajmowała się wszystkimi sprawami personalnymi zatrudnianych tu ludzi. Najwięcej pracy miała podczas przyjmowania do szkoły wciąż nowych uczniów. Zajmowała się także księgowością i wykonywała całą masę różnych czynności administracyjnych, bez wykonywania których – każda właściwie instytucja nie może sprawnie funkcjonować…. Zdarzało się dość często, że pan dyrektor musiał po prostu „zniknąć” na jakiś czas z budynku szkolnego gdzie trwała intensywna praca. A wtedy nie miał innego wyjścia… Był bowiem pan Słobódzki, od bardzo wczesnych lat, zagorzałym miłośnikiem Melpomeny. Tę swoją pasję – to wielkie zamiłowanie do współtworzenia rozmaitych spektakli i przedstawień kabaretowych realizował w latach dwudziestych, kiedy przebywał w stolicy. I teraz - tu w Świdnicy – znów nadarzyła się okazja. Bo tak się złożyło, że dosłownie po upływie kilku tygodni od przejęcia w mieście wszystkich najważniejszych urzędów przez administrację polską – w Świdnicy pojawiło się, co najmniej kilkunastu aktorów. I artyści ci z wprost ogromnym zaangażowaniem zajęli się organizowaniem tu stałego zespołu teatralnego. Pan Mieczysław postanowił, więc dołączyć do tego przedsięwzięcia. Aktorzy o których mowa byli autentycznymi profesjonalistami. A z Warszawy do Świdnicy „przygnała” ich nie akurat „wielka miłość” do tego miasta, ale „ordynarna rzeczywistość”. Zostali po prostu „wypchnięci” na prowincję, „skazani na banicję” za to, że w czasie okupacji(kiedy szalał terror trupich czaszek) – oni grali(nawiasem mówić aby nie umrzeć z głodu) w różnych teatrzykach, które odwiedzali „volksdeutsche” i inni „zaprzańcy”. Szybko krzepnący zespół teatralny otrzymał do swojej dyspozycji budynek – posiadający niezbyt dużą salę – wyposażoną jednak w kilkaset miejsc przeznaczonych dla widzów. Było tu także ogromne zaplecze pełne rozmaitych rekwizytów, kostiumów oraz pomieszczeń na garderoby itp. W drugiej połowie 1946 roku dyrektorem tej placówki był Saturnin Żórawski – utalentowany aktor, który po powrocie do Warszawy(gdy dobiegła końca jego kara „zesłania na prowincję”) – dość mocno „zabłysnął” i na stołecznych scenach oraz grając w filmach.(Wystąpił między innymi w „Czterdziestolatku”). Oprócz niego w zespole tym byli także Józef Pieracki oraz Jarema Stępowski, o których także było później dość głośno i we Wrocławiu i w ogóle w ówczesnym „światku” aktorskim. I właśnie z owym – tak niezwykle ofiarnie i z ogromną pasją pracującym zespołem – nawiązał współpracę dyrektor „wieczorówki” – Mieczysław Słobódzki. W tym pierwszym okresie przygotowywał m.in. ilustracje muzyczne do widowisk: „Świerszcz za kominem” i „Zielony Gil”.  Przez cały ostatni kwartał 1946 roku na scenie  Świdnickiego Państwowego Teatru – swego rodzaju „furorę” robiła sztuka pt. „Zamach”. Ale ci co oglądali ten spektakl (zwłaszcza ci, którzy mieli jakąś głębszą wiedzę na temat dramaturgii i wiedzieli coś więcej o życiu i walce podczas okupacji) – wygłaszali o tym przedstawieniu dość krytyczne uwagi i jednocześnie dość sprzeczne opinie. W każdym razie było to w Świdnicy swego rodzaju wydarzenie kulturalne…

 

Losy „Wieczorówki” w 1947 roku  /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

    „… Już więc w w grudniu 1946 roku dyrektor Zygmunt Żytkowski osiągnąwszy mocne wsparcie we „władzach magistrackich” i we „władzach oświatowych”(miał wszędzie swoich zwolenników) – uzyskał decyzję, która nakazywała (począwszy od dnia 1 stycznia 1947 roku) – dyrektorowi M. Słobódzkiemu, opuszczenie budynku szkolnego przy ulicy Równej. A więc stało się. Człowiek-„legenda” – „ojciec założyciel” – dwóch, pierwszych, średnich szkół w Świdnicy – został poniżony, został wyrugowany ze swojej siedziby, którą osobiście przysposabiał dla potrzeb tych placówek oświatowych. „Wieczorówka” musiała się teraz przenieść do budynku (zajmowanego przez Szkołę Podstawową nr3) znajdującego się obok wieży ciśnień. Ten nowy lokal kompletnie się do tego nie nadawał. Wszystkie bowiem izby lekcyjne były wyposażone tu w zwykłe, małe ławki szkolne przeznaczone dla dzieci. Oprócz tego nie było tu takiego zaplecza jak w obszernym gmachu przy ul. Równej. Nie istniały tu takie pomieszczenia jak aula, gabinety dla dyrektorów, pokoje nauczycielskie, bardziej przyzwoite sanitariaty itd., itp. I ten stan rzeczy bardzo przygnębiał dyrektora Słobódzkiego. Kiedy zapadła ta, w jakimś sensie absurdalna decyzja – dyrektor Słobódzki próbował „uprosić” wszechwładnego już teraz właściciela budynku przy ul. Równej, aby egzamin maturalny – zaplanowany na przełom stycznia i lutego w 1947 roku – mógł się odbyć jeszcze na „starych śmieciach”. Ale dyrektor Żytkowski stanowczo odmówił. Chcąc nie chcąc – pan Mieczysław uzgodnił więc z władzami miasta, że część pierwsza – pisemna, tego drugiego egzaminu maturalnego w powojennej Świdnicy (pierwsza matura, także w „wieczorówce” odbyła się w czerwcu 1946 roku) rozpocznie się w paradnej tzw. sali rajców. Sala taka miała wówczas swoją siedzibę w budynku, który kilkanaście lat później został całkowicie przebudowany i zmieniony. Po tej modernizacji – w dawniejszym budynku ratuszowym na parterze umieszczono sklepy a na górnych kondygnacjach urzędował Powszechny Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Ale wtedy – zaraz po wojnie – w budynku tym „rozpierała się” wielka sala wyposażona w masywne, obite skórą fotele, obok których były pulpity do pisania. I to właśnie w tej sali – pod koniec stycznia 1947 roku – ja – piszący te słowa – zdawałem pisemny egzamin dojrzałości z języka polskiego i z matematyki. Na podwyższeniu – za wielkim stołem prezydialnym – siedziała „wysoka” Komisja Egzaminacyjna (łącznie 9 osób), której przewodniczył – nasz pan dyrektor – Mieczysław Kozar- Słobódzki . Niestety, dalsza część mojej matury odbywała się już w tym „nowym” budynku – gdzie na czas egzaminów ustnych – „wieczorówka” otrzymała dość skromne pomieszczenie. Ten egzamin odbywał się na takich samych zasadach jak przed wojną. Abiturient zdawał przed całym „kompletem komisji” – za jednym „zamachem”, kilka przedmiotów. A więc naprzód  język polski i matematyka a następnie historia, fizyka i chemia. Delikwent, który zjawiał się przed obliczem wysokiej komisji – był „maglowany” przez co najmniej trzy godziny. W ciągu jednego dnia komisja przepytywała trzech a najwyżej czterech słuchaczy. Już, więc podczas trwania tego egzaminu maturalnego – dyrektor Słobódzki mógł się przekonać w jakich warunkach będzie musiała pracować jego szkoła. Bo właśnie – kiedy w godzinach przedpołudniowych odbywało się owo „pełne namaszczenia” przesłuchiwanie abiturientów – we wszystkich, innych klasach, odbywały się zajęcia z dziećmi z „podstawówki”. Po każdej więc godzinie lekcyjnej – dzieciarnia – na dźwięk dzwonka – wybiegała „na przerwę”. I wtedy korytarze całego budynku wypełniały się wrzaskiem, tupotem, rechotem i wprost nie do zniesienia potwornym hałasem. Pan przewodniczący „wysokiej komisji” – pełen desperacji – przykładał ręce do uszu i szeptał: „Boże, Boże...kiedy się to skończy.

A kiedy istotnie – matura dobiegła do końca i kiedy pani Irena – żona pana dyrektora wypisała wszystkim świadectwa – nie było w tej szkole odpowiedniego pomieszczenia, w którym można by było urządzić „uroczyste rozdanie” i „uroczyste pożegnanie” przez absolwentów – swoich profesorów i egzaminatorów.                              

/Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

 

     „Bywalec”   /Stanisław Kędzierski w swojej opowieści „Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia”./

W okresie, o którym mowa, w Świdnicy istniało już, co najmniej kilkanaście różnego typu zakładów gastronomicznych. Wszystkie były w rękach prywatnych i były prowadzone bardzo fachowo. Najbardziej popularne wśród świdniczan, a jednocześnie posiadające pewien „stygmat ekskluzywności” – były dwie kawiarnie w Rynku. Znajdowały się niedaleko siebie, na przeciw pomnika Świętej Trójcy i studni z Neptunem. Pierwsza z nich to; „U Dubickiego” a druga to: „Kasia”. Właścicielem tego drugiego lokalu był Kazimierz Gaertner (pochodzący z Krakowa) – bardzo wówczas znany w całym mieście – nie tylko jako handlowiec i gastronomik, ale także jako działacz społeczny. Miał bowiem swój udział w rozwijaniu Stowarzyszenia Prywatnych Kupców, był współzałożycielem pierwszego w Świdnicy koła łowieckiego „Knieja” itp. Państwo Gaertnerowie mieli wtedy malutką córeczkę o imieniu Kasia. To właśnie na jej cześć – wspomniana kawiarnia została tak nazwana. Po kilkunastu latach, po ukończeniu konserwatorium – Katarzyna Gaertner – stała się bardzo znaną w całej Polsce – kompozytorką. Ale dawniejsza „Kasiuleńka” – nigdy specjalnie nie lubiła mówić o swoich związkach ze Świdnicą. Dobrze bowiem pamiętała, że to właśnie tutaj, w okresie stalinizmu i zaciekłej walki z „prywaciarzami – krwiopijcami” – jej rodzice zostali „wykończeni” przez ówczesnych włodarzy miasta. Utracili wówczas nie tylko swoją kawiarnię ale zostali także wyrugowani z mieszkania. Musieli przenieść się na wieś, do pobliskiego Pszenna.

     Ale wtedy, w 1947 roku – nikt nie przypuszczał, że taki będzie koniec tej kawiarni. Cała więc ówczesna, świdnicka „śmietanka towarzyska” wieczorami zasiadała przy stolikach u „Kasi”. A w tamtych czasach tego typu lokale(tak jak to bywa często dzisiaj) nie były przeznaczone dla jakichś rozwydrzonych małolatów i różnych „dresiarzy”. Tu przychodzili całkiem poważni ludzie: adwokaci, sędziowie, lekarze, nauczyciele, dyrektorzy fabryk, aktorzy oraz miejscowi literaci, malarze i dziennikarze.  

Choć to może komuś wydawać się mało prawdopodobne, ale byli wtedy tacy ludzie w Świdnicy. W mieście tym mieszkał, między innymi, przedwojenny literat – Tadeusz Starostecki – późniejszy autor dość głośnej powieści „Plan Wilka”. Tu także rozpoczynał swoją karierę dziennikarską – Jerzy Janicki_ późniejszy wybitny scenarzysta i współautor takich filmów jak np. „Polskie drogi” czy „Dom” lub słuchowisk radiowych jak np. „Matysiakowie” czy „W Jezioranach”.

W Świdnicy – zaraz po wojnie J. Janicki współredagował lokalne pisemko – „Wiadomości Świdnickie” . A już na początku 1946 roku – powołano do  

życia w tym mieście Towarzystwo Literacko-Naukowe, którego prezesem był właśnie Mieczysław Kozar-Słobódzki. Pan Mieczysław – już przed wojną miał status literata. Tłumaczył książki z języka niemieckiego i drukował artykuły w „Polsce Zbrojnej” oraz na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”.

     Nic więc dziwnego, że do „Kasi” zaglądał także od czasu do czasu – jakże bardzo znany wtedy w Świdnicy ów dawniejszy żołnierz, kompozytor, literat i działacz oświatowy. Dosiadał się przeważnie do stolika, przy którym siedzieli już znani mu ludzie. Byli to przeważnie albo pracownicy teatru albo owi prowincjonalni literaci i dziennikarze.

 

Usunięcie z PPS – u

     „…Zostałem zaproszony jako gość, aby uczestniczyć w owej „partyjnej imprezie”. Posadzono mnie za stołem prezydialnym – gdzie siedziało co najmniej kilkunastu „dygnitarzy” partyjnych różnego szczebla. Zanim jednak rozpoczęła się owa konferencja, przez pewien czas/z wysokości stołu prezydialnego/ - przyglądałem się uważnie zgromadzonym ludziom. I nie zdziwiłem się, kiedy na sali obrad zoczyłem kilka znanych mi osób – a wśród których był również towarzysz Mieczysław Kozar-Słobódzki. Upłynęło mniej więcej pół godziny i doczekałem się owej „chwili osobliwej” – kiedy towarzysz prowadzący konferencję – po wstępnych krótkich przemówieniach i powitaniach przedstawicieli władz wojewódzkich – udzielił także i mnie głosu abym mógł wypełnić swoją „misję”. Życzyłem więc serdecznie wszystkim zebranym – „owocnych obrad” i przekazałem im „przesłanie” od  nowej organizacji młodzieżowej, która jak nigdy dotąd jest silna a co najważniejsze „zjednoczona”.

     Obrady toczyły się wartko i w końcu udzielono głosu głównemu referentowi. Działacz ten, sprawujący aktualnie najwyższą funkcję w tej powiatowej instancji – rozpoczął swoje przemówienie od zaprezentowania wielkich sukcesów „na odcinku” – rozwijania „szeregów” a także umacniania, uaktywniania, zacieśniania itd., itp. Ale niestety okazało się, że „instancja” ma również swoje „ciemne strony”, że do szeregów wdarła się „groźna hydra” – prawicowo-nacjonalistyczna, której ulegli niektórzy towarzysze. I tu prelegent zaczął wymieniać po nazwisku owych „zaprzańców”. Wyszło więc na jaw, że wśród nich są tacy popularni działacze - jak obecny dyrektor Liceum Ogólnokształcącego dal dorosłych – Mieczysław Kozar-Słobódzki a także znany w mieście mecenas, który rzekomo „za sanacji” bronił na procesach – prześladowanych przez ówczesny reżim – działaczy robotniczych. 

     W dalszej części swego wystąpienia – ów partyjny dygnitarz – poinformował zebranych, że kilka dni temu – podjęto decyzję o usunięciu z „szeregów” wspomnianych towarzyszy oraz kilku innych, którzy nie spełnili oczekiwań partii. Kończąc swoje wystąpienie – uzasadnił tę decyzję – bardzo krótko ale niesamowicie przekonująco. Dążąc do „organicznego zespolenia –PPS i PPR – gardłował patetycznym tonem ów mówca – nie można wprowadzać do nowej partii takiego „zjełczałego, cuchnącego balastu”. Musimy się „samooczyścić” – odrzucić wszystko co było i jest nadal szkodliwe dla polskiej klasy robotniczej i dla całego narodu. Wypowiedź ta została nagrodzona burzliwymi oklaskami.    

Ale kiedy tylko ucichł ów aplauz – jako pierwszy poderwał się do obrony swojej czci – ów przedwojenny kauzyperda – jeszcze nie tak dawno nazywany „zasłużonym działaczem ruchu robotniczego”. Niestety okazał się złym adwokatem we własnej sprawie. Bo kiedy tylko zaczął mówić o swoich zasługach – na sali rozległo się najpierw nieprzyjemne buczenie – a następnie do głosu dorwał się jakiś krzykacz, który oprócz odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego – zarzucił także szanowanemu dotąd działaczowi, że jest pazerny i że wykorzystuje swoją pozycję do załatwiania prywatnych interesów. A na dodatek – pyskacz ten – miał nawet czelność twierdzić dziś, że ów rzekomo tak bardzo żarliwy obrońca pokrzywdzonych -  zatrudnia w swojej „rezydencji” – „siły najemne” – dwie dziewczyny, które często kopie i poniża. 

     Ale mimo tak bardzo nieudanej próby obrony swojej czci przez „człowieka z wymiaru sprawiedliwości” – do zmagań o swoją godność, nie zawahał się stanąć – towarzysz Mieczysław. Zaczął od tego, że owszem, należał do Pe-Pe-esu jeszcze przed wojną i że niewątpliwie partia popełniała wówczas różne błędy i łatwo ulegała naciskom płynącym ze środowisk burżuazyjno-obszarniczych. Unikała także współpracy z prawdziwie rewolucyjnym ruchem robotniczym. Co się tyczy jednak jego osoby – to on zawsze miał na względzie dobro ludu pracującego i nigdy nie odżegnywał się od wspólnego działania z proletariatem całego świata. Zaraz po wojnie jeszcze w Lublinie – zgłosił swój akces do odradzającej się na nowych zasadach Polskiej Partii Socjalistycznej. Cały czas popierał jej ścisłą współpracę z PPR i dążenia obu tych formacji politycznych do utworzenia jednej, zjednoczonej partii aby skończyć wreszcie z owym przeklętym rozbiciem polskiego ruchu robotniczego, które było przyczyną różnych nieszczęść i klęsk wielu ludzi pracy.

    - Towarzysze ! – perrorował nieco zawiedzionym i niemal dramatycznym głosem – dawniejszy podkomendny sławnego „Brygadiera” – proszę was nie traktujcie mnie jak zaprzańca. Bo ja zawsze wszystko robiłem z myślą o wolnej Polsce. Czy to jako młody człowiek z karabinem w garści na polach bitewnych czy jako twórca piosenek patriotycznych...czy to wreszcie jako nauczyciel dzieci robotniczych i chłopskich – to zawsze i wszędzie przyświecał mi i nadal przyświeca – ów najważniejszy cel – dobro ludu pracującego...

    - Zapomnieliście jednak dodać „towarzyszu piłsudczyku” – wrzasnął niespodziewanie, dosłownie pełnym nienawiści i wrogości tonem – jakiś kolejny, żarliwy zwolennik czystki w partii, że już tu w naszym mieście związaliście się z zespołem teatru. A przecież  wszyscy wiedzą jacy pracują tam ludzie. W czasie wojny wysługiwali się Szwabom – a teraz zamiast zmazać swoje grzechy ... grają jakieś sztuczydła ośmieszające klasę robotniczą. Doszło również do powiązania tego zespołu z reakcyjną częścią kleru i wystawiono w „naszym, państwowym teatrze” – jasełka nasycone treściami antysemickimi. I w tym wszystkim bierze udział... nasz partyjny towarzysz...

    - Ludzie ! Opamiętajcie się ! – usiłował bronić się resztkami sił miłośnik Melpomeny. To przecież nasi najwięksi twórcy teatru przygotowywali takie misteria...oparte na staropolskich tekstach...  

Niestety – te argumenty wykształconego człowieka nie znalazły żadnego zrozumienia. Tupania, gwizdy i pokrzykiwania trwały nadal. Był to niewątpliwy dowód, że „partyjna tłuszcza” – wyraźnie nie akceptuje tego „piłsudczyka”. A on widząc co się „dzieje” – niespodziewanie przestał mówić, położył ręce na piersiach, „na sercu” i jakby na moment zadumał się. Na jego twarzy ukazał się głęboki smutek.

     Obserwowałem z napiętą uwagą – „swego” dyrektora szkoły, przed którym nie tak dawno zdawałem egzamin dojrzałości. I nagle niczym na jakimś filmie zobaczyłem go przed „oczyma duszy” – jak przeprowadza on z uczniami drugiej klasy licealnej – ową znamienną rozmowę w dniu 11 listopada 1946 roku – na temat „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego i na temat owego „pukającego serca” dla Polski. Widocznie – przeleciało mi przez głowę – teraz także przypomniał sobie o tym „pukającym sercu” dla Polski i doszedł do wniosku, że ma do czynienia z ludźmi, którzy  niczego nie rozumieją i że to oni są właśnie tymi „zaprzańcami”/całkowicie zaprzedanymi Moskalom/, których ludzie nazywają „pachołkami Stalina”.

     Być może - snułem swoje rozważania- ten człowiek uświadomił sobie z całą ostrością, że walka o to aby pozostać wśród tych „towarzyszy” – żarliwych zwolenników „czystki” – jest poniżej jego godności. I dlatego nie zdziwiłem się kiedy bezradnie opuścił ręce i w milczeniu zaczął przeciskać się do wyjścia. Kilku innych towarzyszy – usuniętych również za odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne – nie podjęło już żadnych prób w swojej obronie. Bez słów dołączyli do człowieka, który w ich oczach był prawym Polakiem i przypuszczalnie doszli do wniosku, że mająca wkrótce powstać „Zjednoczona Partia” – to nie będzie ich partia. Całą salę wypełniły odgłosy wychodzących z niej kilku ludzi. Korzystając z wytworzonego zamieszania – także niepostrzeżenie wymknąłem się spośród aktywu siedzącego za stołem prezydialnym i podążyłem za owymi „wyrzuconymi i napiętnowanymi …”.   

 

Teatr Muzyczny w Świdnicy

     Strona tytułowa zbiorku pieśni, których kompozytorem jest Mieczysław Kozar-Słobódzki. Jest to pierwszy wydany po drugiej wojnie światowej/1959/ zbiór pieśni tego kompozytora.

„….Ale jak to zwykle bywa w naszym kraju – ówczesne Ministerstwo Kultury i Sztuki – kierując się odpowiednimi „wytycznymi” – przeprowadzało raz po raz – „na odcinku rozwijania sztuki” – rozmaite zmiany – mające na celu , między innymi, podniesienie na jeszcze wyższy poziom działalność terenowych „placówek teatralnych”. W 1952 roku dokonano więc odpowiedniej „reorganizacji i restrukturyzacji”. Polegało to na tym, że małe teatry miały zostać otoczone troskliwą opieką większych teatrów. W tamtych czasach na całym Dolnym Śląsku/oprócz Wrocławia/ pracowały dwa teatry: mniejszy w Świdnicy

i większy w Jeleniej Górze. Na takiej więc zasadzie świdnicki teatr został filią teatru jeleniogórskiego. I stało się. Dosłownie w ciągu kilkunastu tygodni – „Jelenia Góra” – wyszabrowała świdnicki teatr ze wszystkich cenniejszych rekwizytów, kostiumów itp. – a stały zespół aktorski „przymusowo wcielono” do zespołu jeleniogórskiego. Aktorzy, którzy nie zgodzili się wejść do wspomnianego zespołu – przenieśli się do Wrocławia i Warszawy. Po tej „reorganizacji” – na deskach teatru świdnickiego „dawano” raz w miesiącu przedstawienie grane przez „Jelenią Górę”.

     Świdnickie środowisko kulturalne było do głębi oburzone tego rodzaju obrotem sprawy. Spora grupa działaczy mocno dotychczas powiązana z teatrem nie mogła się z tym pogodzić, że oto na ich oczach zostało nagle unicestwione „coś” – co tak pięknie się rozwijało. Ale wszelkiego rodzaju protesty kierowane do „czynników” zarówno „na górze” jak i „na dole” – to było bicie głową o mur, bezowocną szarpaniną, która skończyła się ostatecznie całkowitym fiaskiem. I właśnie w takiej sytuacji – „ojciec duchowy” świdnickiego Klubu Inteligencji – a jednocześnie kompozytor i zagorzały miłośnik Melpomeny – wystąpił ze swoją koncepcją rozwiązania tego problemu. 

      „Zniszczyli nam teatr – mówił pan Mieczysław – musimy więc zacząć wszystko od początku”. Zachęcał więc największych entuzjastów odrodzenia życia teatralnego w Świdnicy aby „zespolili wszystkie siły” i powołali do życia swój własny Miejski Teatr Muzyczny. Oczywiście – w utworzonym do tego celu komitecie – główną rolę siłą rzeczy odgrywał pan Słobódzki. A przystępując do realizacji wspomnianego pomysłu, wszyscy wiedzieli, że jest to zadanie trudne i trzeba zaczynać od rzeczy najprostszych. Nikt więc nie protestował kiedy ów „duchowy ojciec” świdnickich inteligentów i największy wśród nich znawca muzyki – oświadczył, że trzeba zacząć od Konstantego Krumłowskiego.

Postać tego – dość kiedyś popularnego „twórcy” jest dzisiaj w ogóle nikomu nie znana – a i wtedy, dobrych kilka lat po wojnie – mało kto już coś o nim słyszał. Ale pan Mieczysław go znał. Nawiasem mówiąc – Konstanty Krumłowski/1872-1938/ - pochodził z Kołomyji. Był więc jego „krajanem”. Będąc jeszcze młodym człowiekiem – kiedy zdał maturę i podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim – pewnego dnia porzucił „wszystko, uciekł z domu i przystał do „trupy aktorskiej”

L. Kwiecińskiego. Kto coś wie o literaturze, to wie także, że poprzez podobne zafascynowanie teatrem – już wcześniej przeszli u nas, między innymi, młodziutka Gabriela Zapolska a także późniejszy laureat nagrody Nobla – Władysław Reymont. Bez dwóch zdań – te doświadczenia zdobyte w owej wędrownej „trupie” – wycisnęły swego rodzaju piętno na dalszym życiu Konstantego Krumłowskiego. Zaczął zajmować się dziennikarstwem i literaturą jeszcze przed I wojną światową – kiedy głównymi prądami artystycznymi były dekadentyzm i naturalizm. Najbardziej znaną naturalistką była wówczas wspomniana Gabriela Zapolska, która penetrowała i przedstawiała w swoich utworach przede wszystkim  tzw. „zakłamane środowisko mieszczańskie i inteligenckie”.

K. Krumłowski poszedł jeszcze „dalej”. Przedmiotem jego zainteresowania stali się ludzie „z marginesu” – lumpenproletariat gnieżdżący się na przedmieściach wielkich miast, Cyganie, sprzedajne dziewczyny itp. Ale ponieważ Krumłowski był muzykalny przedstawiał owe naturalistyczne „obrazki” w formie wodewili – co siłą rzeczy musiało być połączone ze śpiewaniem, muzyką i tańcami.

     I właśnie w oparciu o niektóre „dzieła” K. Krumłowskiego – wykluwający się z niebytu – świdnicki Miejski Teatr Muzyczny – na przełomie lat 1956- 1957 – rozpoczął swoją działalność. Na pierwszy ogień poszedł wodewil noszący tytuł: „Białe fartuszki”. Byłem obserwatorem i pierwszym recenzentem tego spektaklu. Mimo pewnych, ironicznych uwag, chwaliłem jednak i aktorów-amatorów, którzy „dawali z siebie wszystko” a także i głównego twórcę tego przedstawienia – pana Słobódzkiego…”

Pan Mieczysław Kozar-Słobódzki – zmarł 3 stycznia

w 1965 roku. Świdnica była miastem, w którym żył i pracował przez okres dwudziestu lat.  W żadnej innej miejscowości w Polsce nie mieszkał tak długo. Pogrzeb pana Słobódzkiego odbył się w godzinach popołudniowych w dniu 7 stycznia 1965 roku. Kaplica na cmentarzu przy ulicy Brzozowej była wypełniona po brzegi. Mimo zimowej aury – dzień był ciepły i pogodny. Tłum zgromadzonych świdniczan czekał cierpliwie obok tej małej świątyni aż zostaną odprawione wszystkie egzekwie przewidziane dla ceremoniału pogrzebowego. 

      W tych smutnych obrzędach uczestniczyło wielu absolwentów Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych, którą to szkołą kierował przez kilka lat pan Słobódzki. Wśród tych absolwentów był także mgr Mikołaj Hankiewicz – ówczesny przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej.

Copyright © 2009-2024 MDK Świdnica
created by Zbigniew Brożbar Grupa BRONET
polityka plików cookie

Ta strona wykorzystuje pliki typu cookie. Jeżeli nie wyrażasz zgody na ich zapisywanie, wyłącz ich obsługę w ustawieniach swojej przeglądarki. Więcej informacji o polityce cookies znajdziesz na tej stronie. Zamknij