Eugeniusz Łaba ma obecnie 83 lata, ale jest pełen życia. Być może dlatego, że w jego sercu wciąż gra muzyka.
Ta sama, która kilkadziesiąt lat temu umilała czas Świdniczanom. Tuż po wojnie trafił do naszego miasta, aby razem ze Słobódzkim uwrażliwiać młodych mieszkańców Świdnicy na piękno dźwięków. Najpierw pracował w Żydowskim Domu Kultury, potem w Domu Harcerza, następnie w Domu Kultury Dzieci i Młodzieży, który w 1973 roku stał się Młodzieżowym Domem Kultury.
Red. Jak to się stało, że znalazł się Pan w Świdnicy?
Eugeniusz Łaba: Takich sytuacji się nie zapomina, chociaż to było dawno temu. Po wojnie przyjechałem do Polski ze Wschodu, razem z wieloma wysiedleńcami ukraińskiej ziemi. Pierwszym moim przystankiem był Wrocław. Z czasem dostałem się do Świdnicy. W sumie przypadkiem, ale zostałem. Świdnica podbiła moje serce.
Red. Tutaj założył Pan rodzinę?
E. Ł. Tak i wiąże się z tym niesamowita historia. Kiedy byłem młodym chłopakiem i jeszcze mieszkałem w Sądowej Wiśni szedłem przez wieś i zobaczyłem tonącą dziewczynkę. Pobiegłem jej na ratunek, wyciągnąłem ją z wody. Uratowałem jej życie. Po wojnie okazało się, że jej rodzina także osiedliła się w Świdnicy. Zakochałem się w koleżance właśnie tej dziewczynki, którą niegdyś uratowałem. To była moja pierwsza miłość i wie Pani jak zginęła?
Red. Jak?
E. Ł. Utonęła. Dziwny przypadek, prawda?
Red. Mrozi krew w żyłach…
E. Ł. A ta dziewczynka, której uratowałem życie została później moją, ukochaną żoną.
Red. Przyjechał Pan do Świdnicy szerzyć oświatę, tak jak Słobódzki?
E. Ł. Nie, ja w przeciwieństwie do Mieczysława Słobódzkiego, nie trafiłem tutaj z myślą o nauczaniu. Zarobkowałem grając w lokalach, a dopiero potem zaczęła się moja przygoda z uczeniem.
Red. Może Pan powiedzieć na ten temat coś więcej?
E. Ł. Pochodzę z rodziny, w której muzyka odgrywała istotną rolę, chociaż ojciec był komendantem policji, a matka grała na organach. Pracowałem, więc w Świdnicy grając i śpiewając dla rozrywki mieszkańców. Kiedyś usłyszeli to świdniccy Żydzi i zaproponowali mi, abym uczył ich dzieci w Żydowskim Domu Kultury przy obecnej ul. Saperów. Już nie ma tego budynku, ale kiedy jeszcze istniał był imponujący i uczęszczało tam bardzo dużo dzieci.
Red. Pamięta Pan swój pierwszy występ?
E. Ł. Jakbym nie mógł?! To był 1929 r. a ja miałem wtedy 3 latka. Pierwszy raz wystąpiłem w Strażackie Święto. Zacząłem śpiewać pierwszą zwrotkę i nagle… zapomniałem słów. Dostałem takie brawa, że aż się popłakałem.
Red. Jak Pan wspomina powojenną Świdnicę?
E. Ł. Z łezką w oku. To był okres, w którym nie było nawet radia, więc muzyka grana na instrumentach wywoływała wiele emocji. Gdy graliśmy koncert wszyscy słuchali w zupełnej ciszy. Pamiętam, że najpierw grali starsi – kontrabas, mandolina, pianino, a później dopiero dzieci.
Red. Jak później potoczył się Pana muzyczny los?
E. Ł. Chyba w 1947 roku zacząłem uczyć w świdnickim Domu Harcerza. Codziennie do południa pracowałem w szkole w Kasprowiczu, a popołudniu tutaj prowadziłem chór. To była taka praca, że szedłem do niej z radością i bardzo często zostawałem w niej dłużej niż powinienem. Sprawiała mi wielką satysfakcję. Pamięć płata mi figle, ale chyba 22 lipca graliśmy z dziećmi dla samego Bieruta. Uczyłem w Świdnicy wiele lat.
Red. Pana największe osiągnięcie?
E. Ł. Wyjechałem na występ do Hamburga. Byłem na koncercie The Beatles, obserwowałem ich i później sam skonturowałem gitarę. Robiłem je ręcznie, szybko poszły w świat. Było wiele zamówień, nawet dałem mój telefon do komisu we Wrocławiu. Dzwonili, jak był klient.
Red. Czy w tamtym okresie zdarzyło się coś, co wywarło wielki wpływ na Pana życie?
E. Ł. Niestety, tak. Nie było to nic dobrego. Wkładałem w to, co robiłem całe swoje serce i otrzymałem za to bolesny cios.
Red. Proszę nam zdradzić więcej informacji…
E. Ł. Prezydium Miejskiej Rady Narodowej nakazało mi zagrać razem z dziećmi koncert na 1 Maja. Dostałem informację dzień wcześniej, nie zdążyłbym przygotować uroczystości, więc odmówiłem. Następnego dnia zostałem dyscyplinarnie zwolniony z pracy za to, że się nie zgodziłem…
Red. Co się później stało?
E. Ł. Chyba chcieli się zreflektować. Wyjechałem ze Świdnicy i dostałem wtedy pismo z Ministerstwa Kultury i Sztuki, o treści „to była pomyłka i proszę wrócić do pracy”.
Red. Gdzie Pan wyjechał ze Świdnicy?
E. Ł. Do Świnoujścia, bo dostaliśmy tam z żoną mieszkanie. Pracowałem w Świnoujściu w słynnym „Albatrosie” nad samym morzem. Poznałem tam kompozytora, który chciał mnie zabrać do Hiszpanii, a także Niemca, który proponował mi pracę w RFN-ie. Pożyczył ode mnie sporą sumę pieniędzy i zniknął. Los tak chciał, że wyjechałem w końcu grać do Jugosławii. Kiedy już mieliśmy wracać do Polski, dostałem telefon, z pytaniem czy chcę przyjechać do Niemiec. To dzwoniła matka Petera, tego Niemca, który mi dużo obiecał i zniknął. Ucieszyłem się i oczywiście skorzystałem z propozycji. To był 1979 r. i zamieszkałem w miejscowości koło Hamburga. Wkrótce dostałem kartę stałego pobytu. Do dzisiaj mam tam niewielki domek.
Red. Co teraz Pan robi?
E. Ł. Codziennie ćwiczę w domu – grę na saksofonie, klarnecie. A czasami nawet śpiewam. To wtedy, gdy jestem z moją przyjaciółką Dajaną, która też czynnie uprawia muzykę, bo jest kompozytorką.
Red. Uczył Pan w tych samych czasach, a nawet miejscach, co Słobódzki…
E. Ł. I nawet go znałem, ale prawdę mówiąc nie utrzymywałem z nim bliskich relacji. Był bardzo dostojnym kawalerem, zawsze elegancko ubranym. Pamiętam, że pracował na I pierwsze Domu Kultury, w którym ja uczyłem. Kiedy został dyrektorem liceum, zaproponował mi pracę nauczyciela muzyki. Był ode mnie starszy, ale wiem od dzieci, że był świetnym profesorem. Miał świetne podejście do uczniów.
Red. Czy Pana współpraca ze Słobódzkim wiąże się z jakąś ciekawą historią?
E. Ł. Tak. Trochę popalałem, Kozar natomiast elegancki gość, źle patrzył na każdego, kto truł się na życzenie. Fajki trzymałem w opakowaniu z amerykańskich papierosów. Kiedyś zobaczył to i powiedział do mnie „takiego papierosa to nawet ja zapalę”. Poczęstował się papierosem i zaraz go zapalił, a mnie strach zmroził, bo fajki były byle jakie, tylko opakowanie było z zagranicznego tytoniu. Chyba się zorientował, bo popatrzył na mnie złowrogo…
Red. Wraca Pan do Świdnicy regularnie. Jest dla Pana ważna?
E. Ł. Każdy okręt wraca do swojego portu, mój jest tutaj.
Red. Dziękuję za rozmowę i poświęcony mi czas.